Powrót do GAKu Logo GAK
KUP BILET
Logo GAK

placówki

Dom Sztuki

GAK

Dom
Sztuki

Dom Sztuki to miejsce wystaw, spektakli, koncertów i warsztatów organizowanych z myślą o mieszkańcach Stogów. Perłą naszego domu kultury są zespoły taneczne, których życie wyznacza rytm funkcjonowania Domu Sztuki. Tancerze i tancerki w każdym wieku ćwiczą u nas hip hop, oldschool, new style, house, taniec współczesny, modern, underground, jazz, taniec z przyborem, elementy akrobatyki.

Oprócz tego Dom Sztuki aktywnie rozwija kulturę w Internecie i oraz edukuje poprzez warsztaty i zajęcia stałe. Zerknijcie tylko na nasz YouTube, Facebook albo Instagram!

lipiec 2022

Kalendarz wydarzeń:

wyczyść filtry
Rysunek węglem - uśmiechnięty mężczyzna obejmujący psa

01 lipiec

„Powrót” — wystawa rysunku Zenona Wrosza

Zenon Wrosz to artysta skoncentrowany na klasycznie pojętym rysunkowym portrecie. W ramach wystawy zobaczymy kilkanaście dzieł wykonanych w technice ołówka i węgla na papierze.

wystawa

„Powrót” — wystawa rysunku Zenona Wrosza

Logo placówki

data

01.07.22
piątek

godzina

18:00

wstęp

bezpłatny

adres

Stryjewskiego 25

dla kogo?

wszyscy

Główna grafika wpisu

Kiedy?

Wernisaż: 1 lipca 2022, godz. 18:00.
Wystawę będzie można oglądać do 5 sierpnia, w godzinach od 13:00 do 19:00.
Wydarzenie na Facebooku

Gdzie?

Dom Sztuki GAK, ul. Stryjewskiego 25, Gdańsk.
Budynek mieści się w sąsiedztwie przystanku tramwajowego Zimna. Przy wejściu prosimy korzystać z domofonu.

Zenon Wrosz to artysta skoncentrowany na klasycznie pojętym rysunkowym portrecie. W ramach wystawy zobaczymy kilkanaście dzieł wykonanych w technice ołówka i węgla na papierze. Posługując się żargonem akademickich belfrów możnaby powiedzieć, że prace Wrosza to „rysunkowe mięso” – zwłaszcza, paradoksalnie, w momentach mniej wypieszczonych, a bardziej szkicowych: pojawiającym się niekiedy w tle fragmencie pejzażu, czy szybkim szkicu z natury. Wrosz jest samoukiem, choć umiejętnościami warsztatowymi mógłby zawstydzić niejednego studenta Akademii. Jak podkreśla autor wystawy, obecny etap twórczości to dopiero rozgrzewka po około dwudziestoletniej przerwie spowodowanej życiowymi wypadkami. W planach ma zarówno sięgnięcie po kolor, jak i wejście w sferę fantazji, „wizji”… Wroszowi nie brak wrażliwości i ujmującej pasji, dlatego warto zapoznać się z wynikami ostatnich kilku miesięcy pracy tego szczególnego artysty, w oczekiwaniu na jej dalszy rozwój.

Kurator wystawy: Piotr Szymon Mańczak

 

Logo Dom Sztuki

Aktualności

Zdjęcie plaży w tle dźwigi stoczniowe.

_23 marca 2023

Przystanek Stogi — „Rodzina, zaufanie, wsparcie, energia, pasja” rozmowa z Agą Humięcką

Przystanek Stogi to podcast realizowany przez GAK Dom Sztuki. Program ten powstał aby przybliżyć ...

Przystanek Stogi — „Rodzina, zaufanie, wsparcie, energia, pasja” rozmowa z Agą Humięcką

Zdjęcie plaży w tle dźwigi stoczniowe.

Przystanek Stogi to podcast realizowany przez GAK Dom Sztuki. Program ten powstał aby przybliżyć sylwetki osób, które na co dzień związane są ze Stogami – animują, nauczają oraz realizują w tej nadmorskiej dzielnicy swoje pasje i marzenia. Odcinki prowadzone są w formie rozmowy, w której Natalia Dobkowska i Kacper Rogalewski pytają swoich gości o ich historie, o życie wśród Stogowskiej społeczności, co do niej wnoszą i dlaczego właśnie tutaj.

 

Gościnią pierwszego odcinka jest Aga Humięcka – choreografka, tancerka i trenerka na co dzień związana z GAK Domem Sztuki. Założycielka formacji Blitz Crew w skład której obecnie wchodzi około 200 uczestników. Podczas rozmowy zdradzi nam jak narodził się taniec na Stogach oraz opowie o kulisach swojej pracy.

 

_

TRANSKRYPCJA:

Natalia: Cześć, witamy w pierwszym odcinku podcastu “Przystanek Stogi”. Ja nazywam się Natalia.
Kacper: Cześć, ja jestem Kacper i bardzo cieszę się, że się słyszymy. Mam nadzieję, że spędzicie z nami miło czas.
Jest to podcast realizowany przez Dom Sztuki GAK i będziemy w nim rozmawiać z naszymi mieszkańcami i bywalcami Stogów.
Natalia: Dziś naszą gościnią będzie Aga Humięcka, choreografka i przede wszystkim trenerka zespołów BLITZ, która już od ponad 17 lat prowadzi u nas zajęcia taneczne. Jeśli to było mniej lub więcej to mnie popraw proszę.
Aga: 18.
Natalia: Okej.
Kacper: Prawie pełnoletność.
Aga: Już myślę, że jesteśmy pełnoletni.
Kacper: Zanim zaczniemy, to jak przygotowywaliśmy się do tego podcastu z Natalią wymyśliliśmy taki dobry początek na każdy podcast, i poprosimy, żeby każdy z nas na samym początku powiedział trzy słowa, które od razu przychodzą mu do głowy, jak pomyśli sobie o Stogach.
Aga: Energia, pasja, dzieciaki.
Kacper: O, dzieciaki u mnie też się zgadzają, też sobie pomyślałem o dzieciakach, i gofrach, i o tym, że tramwaj jedzie do samej plaży.
Natalia: Okej, ja totalnie wakacje z moją mamą, wakacje 2000, praca i plaża. Więc tak, zaczniemy może od pierwszego pytania. Właśnie, jak to się stało Aga, że 18 lat temu wylądowałaś tutaj na Stogach?
Aga: Zupełnie przypadkiem tak naprawdę, moja koleżanka, która miała córkę tańczącą w innej zupełnie szkole tańca, bardzo chciała zmienić jej tą szkołę.
Mieszka na Stogach, i wiedziała, że ja tańczę, bo ja od dziecka tańczę. Od 4.roku życia tańczę osobiście sama ze sobą i zespołami różnymi. Wiedziała, że tańczę, że coś tam się dzieje w moim życiu związanego z choreografią i zaproponowała mi, czy nie chciałabym sobie tutaj przyjść do Domu Sztuki też potańczyć.
No głównie chodziło o jej córę, tak na dzień dobry. Ja powiedziałam, że spoko, że nie ma problemu, możemy spróbować. Zaczęło się właściwie od jednej dziewczynki, którą przygotowywałam, właśnie córkę mojej koleżanki. No i pojechaliśmy od razu na pierwsze zawody po chyba dwóch miesiącach, jak sobie tutaj pląsałyśmy. No i młoda zdobyła brąz od razu. Więc jak zdobyła brąz, no to troszkę zaczęli ludzie o nas słyszeć, że nagle zdobył się brąz i nagle ojej, tu można tańczyć. No i tak powolutku stopniowo te dzieciaczki nam tam sobie przychodziły, w różnych tam jeszcze niesprecyzowanych technikach tańca absolutnie, ale coś zaczynało już się dziać. Jakiś zalążek już został zasiany.
Kacper: Wspomniałaś o tym, że zaczynałaś tańczyć kiedy miałaś 4 lata, i czy wtedy już czułaś, że chcesz być tancerką? Czy to był taki moment, w którym wiedziałaś, że to jest twój pomysł na siebie?
Aga: Ja chyba od początku tak miałam faktycznie, nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy faktycznie już w przypadku 4 lat, ale myślę, że tak. Ja zawsze miałam coś takiego, że byłam takim trochę liderem grupy. Troszkę tam lubiłam kogoś poprawić, komuś pomóc coś tam dorzucić do choreografii. Później jak już byłam troszkę starsza, pomagałam swojej trenerce w prowadzeniu grup i wyjazdach, więc siłą rzeczy to chyba tak miało być od początku. Były jeszcze inne pomysły, ale wszystko i tak czy siak zbliżało się do tańca.
Kaper: Czyli jak ktoś pytał czteroletnią Agę kim chcesz zostać, jak będziesz w przyszłości to było od początku, że tancerką.
Aga: Tak.
Natalia: I powiedz, co sprawiło, że jesteś z nami tutaj na Stogach tyle lat, co cię napędza?
Aga: Dzieciaki, dzieciaki, to są to są cudowne, małe i większe stworzenia. Ja jestem z nimi mega związana. To nie jest tak, że przychodzę tu do pracy. Ja przychodzę tutaj z nimi być, my tworzymy rodzinę i ta rodzina, w której ja byłam też wychowywana tanecznie, w której ja byłam, jak byłam malutka, próbowałam przełożyć tą rodzinę tutaj i pokazać, że wszędzie można to zrobić, że trzeba sobie zaufać, że trzeba się wspierać, i że nie tylko te trofea, zwycięstwa, nagrody napędzają tylko ludzie jakich mamy. A że napotkałam super ludzi tutaj, jak zaczynałam to nie było tak łatwo, to nie można było po prostu sprecyzować “Hej, robimy casting, będziemy super grupą”. Nie, to zaczynaliśmy naprawdę od każdego, że tak powiem, każdy mógł się nauczyć tańca i próbowaliśmy coś z tego zlepić i zaczynało wychodzić, ale zaczynało wychodzić dlatego, że byli ludzie, po prostu, że to były i dzieciaki i młodzież, no i rodzice oczywiście też, bo zdarzyła się też fajna grupka rodziców, dzięki którym uzbierała się jedna grupa, bo jedna mama też mnie gdzieś wychwyciła i powiedziała, moja córka musi do Pani chodzić. Ja mówię, no tak, ale nie mam jeszcze takich maluszków, bo wtedy to zupełne były początki, tam miałam z dziesięć osób może, a ona mówi, a jak ja zbiorę grupę? Ja mówię no okej, no może Pani spróbować, ja w życiu nie sądziłam, że tak będzie. I faktycznie jak tak się nakręciła, że zebrała grupę z jakiejś szkoły, chyba podstawówki Jedenastki, zebrała prawie całą klasę, cała klasa przyszła do mnie na trening i zaczęli trenować. I to się udało, i to się udało. I to były fantastyczne dzieciaki, są dalej, bo te dzieciaki niektóre są dalej ze mną cały czas.
Kaper: Super, super, to naprawdę brzmi świetnie, i ta rodzina rzeczywiście się u was pojawia, bo jesteście bardzo w tym wszyscy zgodni.
Natalia: Tak, bo wydaje mi się, że jak bodajże w 2021 roku robiłam sesję zdjęciową i mini wywiady z najstarszymi twoimi dziewczynami z grupy, one, jakby każda z nich powtarzała to, że jesteście rodziną i…
Aga: Oo, wzruszyłam się.
Natalia: Okej, są łzy.
Aga: Kurczę.
Kacper: Mam odhaczone,
Aga: Tak, super, bardzo mi miło. Tak, ja bardzo tego, znaczy pilnuję, strzegę tego bardzo, bo jest bardzo dużo szkół tańca, tak można przyjść wszędzie i nauczyć się tańca wszędzie. A mnie chodzi o to, żeby oni tutaj byli ze sobą i czuli się bezpiecznie ze sobą, żeby każdy mógł przyjść i powiedzieć, że ma kłopot, że oni wiedzą, że mogą na mnie liczyć w każdym momencie i z każdą nawet najgłupszą sprawą mogą przyjść. I to też o to chodzi, więc super, jeśli oni tak sami też myślą to miód na moje serce.
Kaper: Czy taki dobry i przyjacielski kontakt z twoimi tancerzami to pomaga ci w pracy czy utrudnia? Jak to jest, bo też sobie wyobrażam, że taniec to jest mimo wszystko układ, którego musisz się nauczyć, który musisz szlifować. No a jednak wiadomo, emocje też bywają na co dzień i zastanawiam się, o ile to jest utrudnienie, o ile ułatwienie.
Aga: W większości chyba jest ułatwienie, ale są też takie trudne momenty, kiedy ja emocjonalnie jestem z kimś bardzo, bardzo związana, a na przykład no nie wiem, dozna jakiejś kontuzji i wiem, że nie mogę tej osobie pomóc no bo już mój zakres to jest rehabilitant, tak, czy lekarz i tak dalej i tu się robi kłopot i wtedy te emocje troszkę oddziaływują i one też na pewno oddziałują na całą grupę, bo wiemy, że musimy trochę zmienić choreografię, czego nie chcemy robić, bo jesteśmy ekipą, chcemy jechać wszyscy razem. No i tutaj jest to wahanie, to co dalej, jedziemy, nie jedziemy, co mamy zrobić, więc czasem to przeszkadza.
Czasem przeszkadza, że ja też przejmuję się za bardzo emocjonalnie tym, że coś tam się dzieje z moimi dzieciakami, że właśnie, że oni mają jakiś na przykład kłopot, że nie wiem, ktoś długo nie przychodzi na treningi, bo już czuję, że coś się dzieje. Nie jestem takim po prostu trenerem. Dobra, no to nie chodzisz, skreślamy z listy, więc drążymy kłopot, ale głównie tu są plusy, bo dzięki tym emocjom oni inaczej pracują, my inaczej pracujemy. Ja mogę sobie na jakiś tam dowcip pozwolić na jakieś śmieszki, hiszki i ta praca inaczej działa. Oni wiedzą, że jest dyscyplina, oni już po mnie jak widzą już mój wzrok to już wiedzą, że już dzisiaj nie przeginamy, że już trzeba wyczyścić układ i jest cisza. Ale są takie treningi, że potrzebujemy usiąść, pogadać i my to robimy, więc mnóstwo plusów.
Kacper: To super, to super w ogóle słyszeć, że w takim miejscu jak zajęcia taneczne znajduje się miejsce też na to żeby pogadać, bo myślę że szczególnie dzieciaki, młodzież często mają taką potrzebę, żeby też porozmawiać z kimś, kto nie jest rodziną, kto nie jest koleżanką.
Aga: To chyba tak jest, to my jesteśmy, czasami rodzice się do mnie zwracają, mówią “Pani Agnieszko, Pani by mogła coś tu poradzić, bo Pani jest takim autorytetem, i Pani na pewno wie więcej”. I no przeważnie tak jest, że ja wiem naprawdę dużo. Nie mówię, że wiem wszystko, ale czasami pewnie wiem więcej.
Cieszę się, że oni mi ufają, że jest taka atmosfera, że mogą przyjść i powiedzą, bo wtedy możemy wspólnie rozwiązać problem i często te problemy zamykamy w zalążku. Czasem one są bardzo duże i bardzo poważne, bo mieliśmy różne przypadki, ale zawsze wychodzimy z sukcesem, także rozmawiamy. Tak, to jest dla mnie też ważne. Ja im też mówię, że jak coś cokolwiek się dzieje, coś źle czujecie, czy na treningu czy po zawodach, to nie jest tak, że my analizujemy tylko układ, tylko też rozmawiamy o tym, gdzie tam na przykład coś było nie tak, albo gdzie było coś tak i co powinniśmy zrobić dalej. Dużo gadamy ze sobą, dużo.
Natalia: Okej, czyli można powiedzieć, że jakby posiadanie takiej społeczności, takiej rodziny pomaga tym dzieciakom, bo wydaje mi się, że cała ta sytuacja zawodów tanecznych często napędza taką rywalizację w dzieciakach, nie? A jakby tutaj, kiedy tworzycie jakąś społeczność, też możecie sobie to przegadać i jakby dzieci mają do tego inne podejście?
Aga: Jest coś takiego. Ja ich od małego uczę, że super jest jak są nagrody, jak wygrywamy, ale najważniejsze jest, że oni pojechali w ogóle na te zawody, że oni są razem, że mogą się zaprezentować. Zawsze mi powtarzam, że jest mnóstwo dzieciaków, które chciałyby z nami tańczyć, a nie może z różnych powodów, nie mogą wyjechać na zawody, wy możecie i fajnie to doceniają. Wiadomo, że no jest ta rywalizacja, no ciężko, żeby nie było, bo jeździmy na zawody, konkurujemy z najlepszymi ekipami, chcą wygrywać. Wiadomo, że jak wygrywają, jest super, ale zauważyłam, że jest coś takiego, co już nam się udało wypracować, że po sukcesie cieszymy się, ale jest takie: “To co były błędy”- oni do mnie od razu, i ja mówię, no wiecie, no zawsze się znajdą. I próbujemy, że nie jest taki zachwyt, oni nie mają tego nochala bardzo wysoko zadartego. Od razu jest taki, od razu taka energia, że dobra, fajnie, wygraliśmy, ale musimy działać dalej. Musimy pracować i wtedy właśnie myślę, że te rozmowy nam dlatego pomagają i tak dużo dają.
Kacper: A Ty jako tancerka szybko zdobyłaś taką umiejętność, żeby skupiać się też na kształceniu siebie, na udoskonalaniu siebie, czy mimo wszystko miałaś takie momenty, że chciałaś być tą najlepszą i interesowało cię tylko zwycięstwo, albo żeby być najlepszą instruktorką?
Aga: Chyba nigdy mnie nie interesowało tylko zwycięstwo. To się wydarzyło przy okazji tak naprawdę. Ja wcale nie miałam zamiaru wszystkiego wygrywać.
W ogóle nigdy nawet jak kształciłam swój warsztat, to zawsze kształciłam po to, żeby móc lepiej przekazywać tą wiedzę moim tancerzom. Ja nigdy nie kształciłam samej siebie, żeby wygrywać jako ja, jako na przykład też tancerka. Ja bardzo dużo tańczyłam w grupie jako tancerz, prawie w ogóle nie tańczyłam solówek.
Dla mnie zawsze była wartością grupa i odpowiedzialność za to, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za sukces.
To było fajne i myślę, że w tych czasach super jest, kiedy dzieciaki to rozumieją, że nie jesteśmy indywidualnością, tylko albo razem odniesiemy ten sukces, albo samemu można, ale na krótko. Bo nawet jeżeli, bo ja też mam solówki, tak, moje dziewczyny też tańczą jako soliści, solistki, soliści, chłopaki też, i oni nawet jak wygrywają, to jest taki automat, że za nim jest grupa, i oni wiedzą, że mają te plecy, że oni wygrali dzięki wsparciu grupy, bo jest okrzyk, bo jest jakaś podpowiedź: “Dawaj nogę, dawaj wyżej, dasz radę!” i oni wiedzą, że nie wygrali sami, naprawdę to wiedzą, więc dla mnie ekipa na pierwszym miejscu.
Kaper: Myślę, że w tym jest moc.
Natalia: Tak, totalnie. A powiedz, w swojej BLITZ-owej ekipie już wspomniałaś masz tą grupę starszą The Best of BLITZ, jak to się stało w ogóle, że właśnie twoje gwiazdy się tutaj narodziły?
Aga: To już on chyba ciągną szósty rok, tak mi się wydaje, chyba to będzie szósty. Zaczęło się od tego, że rodzice chcieli zrobić niespodziankę dzieciom. Na koniec sezonu dzieciaki miały świetny sezon. Wtedy pamiętam dużo wygranych i trala lala i tu no co tu dzieciom kupić? Ja mówię, ale czemu kupić? Zróbmy jakąś niespodziankę, ale nie przyszło mi na myśl, że oni będą tańczyć, tylko tak po prostu im powiedziałam, zróbmy niespodziankę i oni do mnie przyszli. “No to może my zrobimy układ?” Ja mówię ale jak my zrobimy? “No nie, no Pani by nam zrobiła” Ja mówię, ale jak? “No zrobimy takie treningi”. No i po tajniaku dwa miesiące przed zakończeniem sezonu zaczęliśmy się przygotowywać do tego, no i po tajniaku, bo oni tam mówili, że jedne wychodzą na fitness, bo tatusiowie też byli, tatusiowie na siłkę, jakaś tam na zakupy, nie, no i mieliśmy tam salę wieczorami, no i trenowaliśmy, i zrobiliśmy taki totalnie dla beki układ, jakieś tam spódniczki zaczęły dziewczyny szyć. Super, no i wystąpili na tej Oruni. No jak się spodziewacie, jazda totalna, show, w ogóle wszyscy się darli, było mega, no i oni się tak nakręcili, że oni już pod koniec sezonu powiedzieli mi, że oni wracają we wrześniu. No a ja mówię tak, dobra, okej, dobra, no do zobaczenia. No i słuchajcie, we wrześniu puk, puk, nie, do drzwi, ja patrzę, prawie cała ta ekipa, a ich było wtedy chyba ze 30 prawie, i mówią, że oni przyszli na trening i ja mam ich w grafik wcisnąć bo oni tu zostają. No i tak się zaczęło, i naprawdę zostali. Wiadomo, że troszkę się wykruszyli, bo jak już zaczęli na te treningi takie trudniejsze, już chcieliśmy choreografie jakąś tworzyć .Później wyjazd, występy. No to troszkę tam się nam wykruszyło, ale bardzo dużo ich zostało, no i do tej pory większość jest. Oczywiście tam z roku na rok dociera do nas dużo fajnych, nowych osób, ale to serce to sedno, które zaczęło cały czas jest z nami, no i jeździmy na zawody, bo są zawody ekip 30 plus, teraz jest to coraz bardziej popularne. Więc jeździmy, coś tam sobie zdobywamy, jest szał w ogóle. Czasami mam wrażenie, że oni się bardziej cieszą niż te dzieci, a dzieci też są bardziej zajarane, że mama dzisiaj tańczy, ćwiczą razem, trenują razem, często mówią “Weź mi to nagraj i ja z Kacprem będę to ćwiczyć w domu”, z synem, który ćwiczy też u mnie i oni tak ćwiczą rodzinnie i tak się poprawiają nawzajem, więc jest śmiesznie.
Kacper: To brzmi jak wielkie szaleństwo i też sobie myślę, że naprawdę wielopokoleniowa rodzina, jak masz to doświadczenie z tą grupą z rodzicami, i tak miałabyś sobie pomyśleć to, co różni się pomiędzy prowadzeniem grupy dzieci i grupy dorosłych? Czy widzisz jakieś takie bardzo poważne różnice i czy któraś może z nich jest łatwiejsza, któraś trudniejsza?
Aga: Jeśli chodzi o prowadzenie zajęć z dzieciakami, a z dorosłymi no na początku było dziwnie i nie wiedziałam sama, no bo wszyscy do mnie na pani, na dzień dobry, no bo wiadomo, że to byli rodzice moich dzieci. Później tak mówię, kurczę, trochę tak głupio chyba, bo oni na początku wszyscy byli starsi ode mnie, większość przynajmniej, więc przeszliśmy sobie na “ty”. Potem się bałam, bo wiecie, jak to jest, że granice się nam zatrą i mówię, wlezą mi na głowę będzie gorzej niż z dziećmi. Ale nie, jest spoko, czują respekt trenera, więc chyba i dzieci i dorośli czują ten respekt. Mam wrażenie, że różnica jest taka, że dorośli bardziej się stresują niż dzieciaki, ale te małe dzieciaki. Bo te średnie, albo te takie już nastolatki, które mają świadomość, na jakie zawody jeżdżą, jakie to są rangi zawody, jakie trudne, no to oni się bardzo spinają, żeby układ był czyściutki, żeby tu każda ręka była dopracowana i moja ekipa The Best 30+ powolutku idzie też w tą stronę, tylko u nich stres na treningu wywołuje takie: “nie, źle, jeszcze raz, jeszcze raz, to nie tak było, Boże, gdzie ty stoisz!”, wiecie, taki trochę chaos. No i wtedy muszę troszkę tupnąć, żeby był chill i z powrotem wracamy. Chyba trochę bardziej się stresują niż dzieciaki, to na pewno, i chyba nawet niż młodzież chyba najbardziej się stresują ze wszystkich, tak, zdecydowanie. A przed wyjściem na parkiet to zawsze tak widzę, że tak chodzą już ręce się trzęsą i mówią: “Aga nie dam rady”, a ja mówię no jak nie dasz rady, przecież ćwiczyliśmy, dasz radę. “Dobra, dam radę”. I dajemy radę.
Kacper: No tak, no bo pewnie dzieci zaczynają od samego początku i to jest ich czysta karta. No a rodzice, bywa różnie, Pewnie niektórzy może gdzieś już kiedyś byli, a niektórzy tylko tylko znając taniec weselny no to to pewnie się gdzieś stresowali U Ciebie od zawsze były takie same podobne style tańca od początku czy to też się u Ciebie zmieniało przez czas Twojej twórczości jako tancerki?
Natalia: No może jeszcze tak dodam, bo jakby w Domu Sztuki mamy taniec współczesny i taniec nowoczesny i jakby dla totalnego laika jakby nie jestem w stanie powiedzieć gdzie jest różnica.
Aga: Znaczy teraz chyba już nie, znaczy istnieje taka też nazwa nowoczesny właśnie, ale w tym nurcie tutaj bardziej mówimy o technikach streetowych, czyli hip hop, House, Popping, Locking, czyli cały street uliczny taki taniec. No i ta druga część, czyli taniec współczesny, Modern bardziej od klasyki z elementami jazzu, elementami gimnastyki artystycznej, więc jakby dwa różne nurty, które siebie oczywiście nie wykluczają, bo ja bardzo lubię to łączyć i chyba to jest fajne, że my potrafimy to wpleść, bo ja mam bardzo dużo dzieciaków, które są na obu technikach, więc one i przeszurają się po podłodze i potrafią poskakać wysoko, dzięki czemu ja mogę to wykorzystać w choreografii, więc faktycznie te nasze choreografie to często mamy takie sygnały, że jesteśmy inni, ale pozytywnie, mnie to bardzo cieszy, bo ja mogę wykorzystać moich ludzi trochę inaczej. Ja z ich ciał mogę ulepić troszeczkę inną choreografię niż po prostu hiphopowiec tańczący sobie na parkiecie albo po prostu taniec współczesny, który no wymaga trochę innej postury, więc ciężko jest tą gibkość przerzucić na hip hop. Jak ja zaczynałam sama, to to była piosenka i taniec, bo kiedyś nie było hip hopu. Zanim hip hop przyszedł do Polski no to myśmy po prostu tańczyły no wszystko, wszystko i wtedy pamiętam piosenki sobie śpiewaliśmy i do tych piosenek tańczyłyśmy, no tak to się zaczynało. Moim pierwszym trenerem była pani Krystyna Wikariusz, ukochana nasza trenerka i ona właśnie, chyba ona nas tej miłości i rodziny nauczyła. Potem przekazała nas pani Tamarze Ber, która była nauczycielem w Gdańskiej Szkole Baletowej, więc Pani Tamara już nam wrzuciła troszkę innej dyscypliny i trochę napiętych ciał. A ja gdzieś tam czułam, że muszę się jeszcze wyluzować i pamiętam, że jak już dorastałam, to też z naszą grupą dziewczyn tak mówimy Pani Tamaro, może byśmy tak spróbowali taki hip hop? No dobra, dziewczyny, no lecimy, no i spróbowałyśmy i tak naprawdę same spróbowałyśmy, bo tego w Polsce po prostu jeszcze nie było. I wtedy właśnie zaczęło się ta nazwa taniec nowoczesny, bo ludzie nie wiedzieli, co mają jak to określić, więc wszystko było po prostu takie nowe, nowoczesne, bo współczesne było od początku praktycznie. No więc tak tak to działa.
Kacper: Czyli był taki moment gdzie musiałaś odpowiadać na pytanie co tańczysz, nie wiem, to jest słuchajcie hip hop, to wygląda tak i tak.
Aga: Do tej pory są.
Kaper: Do tej pory są?
Aga: Tak, do tej pory są takie pytania. Często jak rodzice zapisują dzieci, mimo, że mi się już wydaje, że bardzo tak omawiamy, co jest czym, to i tak zawsze są pytania. No wiadomo, tych początkujących okej, ale czasami są nawet pytania wśród już takiej młodzieży, gdzie wydaje mi się, że ta świadomość młodzieży już powinna być trochę inna, ale nie, twardo, znaczy wiedzą, co to jest hip hop. Znaczy, tak myślę, że wiedzą. Może bardziej po muzie wiedzą niż po ruchach, o tak.
Kaper: To musiało się dość szybko zmienić, bo ja na przykład pamiętam, że jak ja byłem w podstawówce 20 lat temu, to tam już był hip hop takim czołowym tańcem, który wszyscy chcieli tańczyć, bo zaczęły pojawiać się jakieś pierwsze programy i też muzyka była coraz popularniejsza, więc to z mojej perspektywy pamiętam, perspektywy dzieciaka, to było naprawdę wow jak ktoś tańczył hip hop i sobie wyobrażałem, że on musi być naprawdę naprawdę cool takim człowiekiem.
Aga: Te programy faktycznie dały nam trochę mocy. Pamiętam, to chyba było You Can Dance, chyba był pierwszy taki, który poleciał. No wtedy się działo.
Pamiętam, to było takie szaleństwo, że właśnie to był taki przełom, gdzie dzięki temu też myślę, że wszystkie szkoły tańca poszły bardzo wysoko, bo nagle wszystkie dzieci chciały tańczyć i nie trzeba było robić ani castingów, ani zaproszeń, ani ulotek. Po prostu wszyscy chcieli tańczyć. Super.
Kacper: Tak, tak, no z You Can Dance tak w sumie było, ja pamiętam. To był pierwszy jedyny program telewizyjny, na który wysyłałem smsy, więc tak, to na pewno był ważny program.
Natalia: Tak, ja też namiętnie oglądałam, pamiętam, więc, no coś w tym jest totalnie, że wtedy była jakaś mocna fala uderzeniowa tańczących dzieci.
Aga: Tak, to prawda.
Natalia: W zeszłym roku lub może nawet trochę wcześniej założyłaś taką formację, która nie jest ani hip hopem, ani tańcem współczesnym, tylko zajmuje się teatrem tańca. I czym to się różni od tych technik, o których opowiadałaś teraz?
Aga: OPEN SPACE by BLITZ, tak się nazywamy. To jest taki projekt faktycznie, który założyliśmy, wpadliśmy na pomysł razem z moją ekipą osób, które, może inaczej, przyszedł taki moment, że potrzebowaliśmy czegoś więcej, że nie wystarczy nam po prostu pojedziemy na zawody i wygramy, albo przegramy, no, ale miałam taką ekipę BLITZ Two, jedna z moich przodowych ekip i faktycznie się działo tak, że no jeździliśmy i no sporo udało nam się zgarnąć.
No i w pewnym momencie stwierdziliśmy razem, że no okej, no dobra, no fajnie, że są zawody i co dalej? Dorośli ludzie, bo już dorośli, studenci, pracujący, więc też ten grafik trochę przeszkadzał, że treningi dwa razy w tygodniu, jakaś tam określona godzina, to też się nie udawało, bo to nie jest tylko ekipa BLITZ tu tylko tam są ludziki z Trafica 2, z Blitz Crew, z Trafica Neo, łączymy to wszystko i każdy może przyjść i spróbować otworzyć swój umysł, pokazać siebie, a ja ich nie blokuję. Ja bardzo często zostawiam, daję im tylko zadania i czekam co oni mi dadzą. No i wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić coś innego, że będziemy robić spektakle taneczne, że rozwiniemy się trochę w inną stronę, że może pokażemy swoje ja i swoje emocje, a że my nie jesteśmy czysto zaszufladkowani w tańcu współczesnym albo w hip hopie, to spróbujemy zrobić coś zupełnie innego. Nie umiem nazwać techniki w jakiej się poruszamy, bardzo często korzystamy z undergroundu, bo bardzo lubimy ziemię. To się czasem nie da wpasować w żadną technikę. Mam wrażenie, że tworzymy po prostu właśnie coś swojego coś nowego. Jeśli ktoś znajdzie sobie z tego jakąś nazwę techniki okej, spoko, ale nie szufladkujemy się w ogóle. Wystawiliśmy już trzy chyba spektakle, spektakle taneczne udało nam się zaprezentować przed publicznością, więc też mamy odbiór jak to wygląda i cieszymy się, że ludziom się to bardzo podoba, bo mówią, że zaczynają widzieć inne oblicze BLITZ, że emocje one zawsze są, ale inne emocje są w hip hopie, inne są we współczesnym, a tu oddajemy całkowicie siebie. Staramy się znaleźć tematy, które nas męczą, czyli na przykład szufladkowanie, jak to pokazać, że właśnie my tacy nie jesteśmy, że my się nie dostosowujemy do ogółu, że robimy właśnie, że idziemy zawsze swoją drogą, zawsze swoją ścieżką i dla nas najważniejsza jest rodzina i w tym każdym spektaklu staramy się przemycić właśnie tą wiedzę, żeby ludzie oglądający nas mogli, spróbowali przynajmniej nas zrozumieć. Narazie się udaje, chociaż coraz bardziej czasem mam wrażenie, że wydziwiamy. Ale na razie się udaje i dążymy dalej. Chcemy spróbować jeszcze gdzieś pokazywać na dalszą skalę te spektakle. Bierzemy udział w konkursach. Niewiele jest takich, bo nie jesteśmy też teatrem tańca takim typowym, teatr tańca przeważnie opiera się na technice tańca współczesnego i modernu, my tak nie robimy. Więc nie ma dla nas takich konkursów, gdzie moglibyśmy po prostu pójść i zaprezentować to, co robimy. Jest taki projekt “Hip hop w teatrze” i on jest bardzo otwarty właśnie na różne nurty i tam już w tym roku będziemy trzeci rok z rzędu jechać i to jest oparte na pokazach, nie na konkursie, czyli każda ekipa, która przyjeżdża po prostu prezentuje swój spektakl. I to jest piękne, bo nikt nie wygrywa, nikt nie dostaje nagrody, nie dostaje kasy, tylko obserwujemy siebie nawzajem, a potem mamy wspólne warsztaty, więc znowu uczymy się nawzajem.
Kacper: Taka grupa musi być też bardzo taka ciekawa dla ciebie jako dla dla instruktorki, że to jest też w sumie rozwojowe z Twojej perspektywy tak sobie myślę, bo możesz dodawać wiele rzeczy, no i trochę wraca ta piosenka i taniec, u pani Tamary, już zapamiętałem, że może to jest jakieś wspomnienia, które Ci wracają?
Aga: Znaczy faktycznie jest to, że oni mi dają, tak, oni pokazują nowe rzeczy, bo to są ich ciała. To nie jest po prostu mój układ. Oni mają za zadanie, oni tańczą więc jakoś tam freestyle’ują i nagle się okazuje, że ja inaczej myślę, mówię, aha, to to tak też można było zrobić. No bo jednak mimo, że staram się rozwijać też jako choreograf, instruktor i czerpać wiedzę, no to gdzieś tam jestem pewnie jakoś zaszufladkowana, że wiem, że schemat taki i taki musi być, żeby ustawienie było równe i tak dalej. I nagle pokazują mi moi tancerze, że można się z tego wyłamać. Ekstra, to jest najfajniejsze. I ja wtedy buduję sobie na nich tą całą choreografię. Czasem cały spektakl na tym powstaje. Czasem robimy spektakl na treningu, nagle, mówię, dobra, zróbcie od tego i lecimy.
Kacper: Dla mnie to brzmi trochę jak magia.
Aga: Dziękuję.
Natalia: Okej, a jeszcze chciałam zapytać o Talenty. W tym roku organizujemy razem z Domem Sztuki i ze Stacją Orunia już XV edycję Talentów i jest to konkurs tańca. Ale czy jest to inny konkurs tańca niż wszystkie konkursy taneczne, o których wspomniałaś? Jakby co, co charakteryzuje to, że współtworzysz ten konkurs?
Aga: No musi być inny, bo przecież jest nasz, więc nie może być taki po prostu. Tak, piętnasty rok, super, że się nam udało, chyba tylko pandemia nam przerwała ten konkurs. Jak wpadłam na pomysł konkursu, to oczywiście było z myślą o moich dzieciach. No i kurczę, no dlaczego musimy ciągle jeździć gdzieś na zawody, zróbmy u nas, no i tak się zaczęło. Zaczynało się od tańca z przyborem, bo wtedy on był też bardzo popularny. Taka gimnastyka trochę artystyczna. I potem dołożyliśmy kolejne kategorie. Taką innowacją, którą my mamy na talentach to są bitwy taneczne, których zazwyczaj w tańcu współczesnym się nie robi, bo talenty są konkursem właściwie bardziej dla tancerzy współczesnych, modernowych, jazzowych, nie włączamy tutaj hip hopu. Bo był taki moment, że turniejów hip hopowych było naprawdę dużo, a tych współczesnych zaczynało brakować, fajnych współczesnych, i ja chciałam bardzo ukierunkować w tą stronę, żeby te ludziki mogły sobie też gdzieś pojeździć, żeby instruktorzy mogli coś innego zobaczyć. I wtedy komisja sędziowska jest stricte pod tą technikę, a nie na przykład mieszana, no bo mamy różne, bo przeważnie zawody są takie, że mamy hip hop, jazz, inne formy, taniec współczesny, no i to grono jury musi być takie wszechstronne, a tutaj mamy konkret, więc ja szukając jury próbuję ich scalić w tym temacie, którym właśnie oni są profesjonalistami, czyli jazz, współczesny, modern show, bo też mamy takie kategorie, no i bitwy taneczne są czymś nowym, czymś fajnym, co oczywiście zainspirował moje dzieciaki, czyli puszczamy im muzykę, oni robią totalny freestyle, nie ma choreografii, znaczy to co, jest jakaś tam ich w ich głowie, ale tutaj polega to na tym, żeby choreograf nie ułożył im układu, tylko oni po prostu nie znając muzyki jaka poleci tańczą, improwizują i tak w cudzysłowie biją się na ten taniec z kimś innym. To się najczęściej dzieje po prostu w hip hopie. Myśmy to przerzucili na taniec współczesny. Udało nam się, w zeszłym roku było szaleństwo. To była najlepsza kategoria. Sama się najlepiej bawiłam i nie było dla mnie znaczenia, które z tych dzieci wygrają, bo oni taki progres wtedy robią, oni takie rzeczy mogą pokazać, bo ta adrenalina tak działa, że oni nawet nie wiedzą, że to potrafią i potem ja widzę to po moich dzieciakach, one mówią, “Jezus, jak ja wysoko tą nogę podniosłam?!” Ja mówię, no tak potrafisz. “Ale ekstra!” I to bardzo ładuje, to jest super, bo oni też sobie dopingują i uczą się wsparcia dla siebie nawzajem i na tym mi zależało, żeby ten konkurs nie był taki po prostu okej, wygrywasz i spadasz na chatę, żeby coś więcej im dał, i myślę, że tak się udało. Mam nadzieję.
Natalia: Okej, zobaczymy w tym roku, jak nam wyjdzie. No cóż, bo wydaje mi się, że już wiele razy powiedziałaś o tym, co jest dla ciebie najważniejsze w uczeniu dzieci i młodzieży, i w ogóle co jest najważniejsze dla ciebie w tańcu. Ale gdybyś miała to tak streścić w kilku zdaniach?
Aga: O matko, to jest trudne pytanie, jak to streścić, hasłami. Rodzina, zaufanie, wsparcie, energia, pasja. Nie wiem, czy odpowiedziałam?
Natalia: Tak.
Kacper: Jak tak o tym mówisz, to mam ochotę się zaraz zapisać na zajęcia. To brzmi tak dobrze. A myślisz, że jesteś w stanie nauczyć każdego tańczyć?
Aga: Tak głupio powiedzieć, że tak.
Kacper: Ale pomyśl sobie na przykład o mnie, 27-latku, który nigdy, może kiedyś przez chwilę uczył się tańczyć i nie robił tego powiedzmy przez 15 lat, myślisz, że byłabyś w stanie takiego laika też dorosłego doprowadzić do takiego no fajnej, do takiej fajnej jakości tanecznej?
Aga: Bardzo się staram, żeby tak było. Bardzo się staram, żeby każdy, kto przyjdzie, mógł się nauczyć.
Wiadomo, że jednym przychodzi to łatwo, bo po prostu mają w sobie to coś, mają, czują muzykę, mają koordynację ruchową, i jest chill, po prostu miesiąc, jadą na zawody. A są takie dzieciaki albo dorośli, którzy muszą naprawdę bardzo pracować, którym ja muszę rozliczać muzykę, że za każdym razem mówię nie, to nie tu, poczekaj jeszcze raz ja ci policzę, ale udaje się, można, można, ja nie mówię, że od razu wszyscy będą mistrzami, ale naprawdę uważam, że można nauczyć wszystkiego i wszystkich, tylko trzeba chcieć z dwóch stron, że to nie jest tylko tak, że instruktor może chcieć, a kursant przychodzi i oczekuje, że się tak wyrażę. A z drugiej strony też nie jest tak, że ktoś przychodzi, oczekuje od instruktora, żeby nagle z niego zrobił mistrza Polski. To tak się też nie uda. Ale faktycznie staram się, żeby każdy tu znalazł siebie i mam wrażenie, że chyba udaje mi się w każdym człowieku znaleźć ten zalążek pozytywny, który ma, że na przykład jeden jest lepszy, jeśli dzieci mam na przykład, są lepsze w hip hopie, inne są w innych formach, i inne w współczesnym, to ja je tak kierunkuję, żeby szły najpierw tą ścieżką, która dla nich będzie lepsza, bo mają do tego predyspozycje, a potem ewentualnie uczą się następnych technik. W przypadku dorosłych na to mamy tylko hip hop, chociaż mieli taki pomysł, żeby zrobić też ekipę współczesną. Próbowałam z nimi zrobić współczesne. Wszyscy krzyczeli, że mają siniaki, boli ich bark, boli biodro. Ja mówię, no ale no chcieliście. “Dobra, to za rok”. Więc się trochę rozszedł pomysł. Ale słuchajcie, no staram się, żeby faktycznie nauczyć każdego i widzę, że działa, że można, można.
Kacper: Okej, czyli jeżeli ktoś nas teraz słucha i chciałby nauczyć się tańczyć, to zapraszamy do Domu Sztuki. Myślę, że Aga zrobi wszystko, żeby się udało, trzeba tylko chcieć.
Aga: Pewnie, uda się, przyjdź!
Natalia: Wow, super rozmowa, dzięki.
Myślę, że tym optymistycznym akcentem możemy zakończyć, więc przychodźcie do nas. Zapraszamy do Domu Sztuki. I korzystając jeszcze z okazji, chciałabym ogłosić, że od dnia dzisiejszego, czyli od dnia, w którym słuchacie ten podcast, zakładamy taneczne archiwum Domu Sztuki i możecie przesyłać swoje wspomnienia w postaci zdjęć lub krótkiej opowieści o swoich tanecznych chwilach tutaj z nami w Domu Sztuki i wśród zespołów BLITZ. I jeśli słuchają nas tancerze, którzy byli w Domu Sztuki i już ich nie ma, a chcieliby się podzielić swoimi historiami, to zapraszamy, piszcie do nas przez Facebooka, Instagrama albo mailowo na domsztuki@gak.gda.pl. I dziękuję Kacper, dziękuję Ago. Do usłyszenia w kolejnym odcinku w takim razie.
Aga, Kacper: Dziękujemy, do zobaczenia, do usłyszenia.

 

 

_21 marca 2023

Światy inny niż nasze — „J. R. R. Tolkien – stwórca pomniejszy” rozmowa z Arturem Kawińskim

J. R. R. Tolkien – stwórca pomniejszy. Opowieść tworzywem nowych form mitu żywego. Powtarzanie n...

Światy inny niż nasze — „J. R. R. Tolkien – stwórca pomniejszy” rozmowa z Arturem Kawińskim

J. R. R. Tolkien – stwórca pomniejszy. Opowieść tworzywem nowych form mitu żywego. Powtarzanie na własną miarę aktu stwarzania świata jako egzystencjalna powinność autora. Zapraszamy na pierwszy odcinek podcastu „Światy inne niż nasze”.

_

TRANSKRYPCJA:

— Mam nadzieję, że nas słychać. O, już mamy pierwszych widzów. Dobrze. Tak, ja nazywam się Piotr Szymon Mańczak i z ramienia Domu Sztuki Gdańskiego Archipelagu Kultury dzisiaj poprowadzę tę rozmowę z Arturem Kawińskim.

— Dzień dobry.

— Nauczycielem akademickim Uniwersytetu Gdańskiego i Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku już chyba nie, prawda?

— W Uniwersytecie Gdańskim teraz jestem bardziej pobierającym nauki niż udzielającym nauk. Natomiast 13 lat w rzeczy samej byłem nauczycielem akademickim i to jest mój zawód.

— Oprócz tego redaktor, dziennikarz, autor tekstów poświęconych fantastyce i znawca tychże, a także tekstów poświęconych tematyce Gdańska. Kiedy publikowałem w różnych miejscach informacje o naszym spotkaniu, którego tematem jest twórczość profesora Tolkiena, to pojawił się komentarz od jednej z uczestniczek grup tolkienowskich: że o, ciekawe dobrze, że to Gdańsk organizuje. No właśnie, dlaczego? O co mogło chodzić?

— Czyli Tolkien, a sprawa Gdańska, od tego wypada nam zacząć, biorąc pod uwagę miejsce emisji. Jest taki trop. Co o Tolkienie powiedzieć trzeba? Był filologiem, był oksfordzkim profesorem, był twórcą własnych mitów, poza wielką liczbą fachowych tekstów językoznawczych. I ten wątek związany z Gdańskiem, tak się domyślam, dotyczy genealogii, pochodzenia rodziny Profesora. A ta genealogia jest rozległa i bardzo ciekawa. Fascynaci tego właśnie konkretnie tematu dowodzą, że można znaleźć pra-pra-praprzodków, a właściwie pra-pra-praprzodka Profesora – w Gdańsku, że jego wcześniejsi antenaci żyli w Prusach. Sam Tolkien mówił o sobie jako o angielskim patriocie niemieckiego pochodzenia. I to by się rymowało, dlatego że dopowiadał, że jego przodkowie … zanim przybyli do Anglii, to wywodzili się z Saksonii. I to by się też rymowało jak bądź z tym pruskim i gdańskim później tropem, ponieważ do Prus Wschodnich emigrowano pod koniec średniowiecza właśnie z Saksonii, tak? Natomiast wiele wskazuje na to, że nazwisko Tolkiena, po mieczu oczywiście, mówimy o tej linii dziedziczenia, ma związek z tymi właśnie tropami. Więc tutaj wersji jest kilka: że Tolkien to niemiecki tollkühn, czyli ‘dzielny’; że nazwisko ma związek z niektórymi miejscowościami do dziś istniejącymi w Prusach Wschodnich: Tołkiny, Tolkuny. Natomiast ja znalazłem ciekawy wątek bardzo dobrej pracy historycznej Andreasa Kosserta, na temat historii Prus Wschodnich, gdzie Kossert pisze, że tłumaczy, którzy pomagali przy ewangelizacji lokalnej ludności, już po reformacji, mówimy o wieku XVI, ale wcześniej też, tylko jeszcze nie dotyczyło wątku religijnego. Więc tych tłumaczy pomiędzy niemiecką administracją, czy niemieckojęzyczną administracją, a lokalnymi Bałtami, i Słowianami, którzy niemieckim nie władali, więc tłumaczy nazywano właśnie Tolkenami. Tolkien jako tłumacz. To jest moim zdaniem jeszcze jeden ciekawy przyczynek do… który by potwierdzał, tak? Tę właśnie proweniencję Tolkienów. Saksonia, Prusy, potem Gdańsk, w którym miałby osiąść pra-pra- bodajże, pra-dziad. Tu podaję na odpowiedzialność jednego z fascynatów genealogii Tolkienowskiej. I stąd, z Gdańska właśnie, via Gdańsk miałaby się odbyć emigracja na Wyspy Brytyjskie.

— To ta etymologia nazwiska związana z tłumaczeniem i byciem tłumaczem, to w zasadzie jest idealny materiał na mit. To już jest trochę samo w sobie mitologizujące, prawda? No bo Tolkien – tłumacz, i rzeczywiście tłumacz. I to językoznawca nie byle jaki, bo tych języków znał kilkanaście, ale polskiego, polski dosyć słabo chyba, z tego co wiem.

— Z informacji, do których dotarłem wynika, że obok polskiego się prześlizgnął, w sensie, że próbował, ale znajomości nie potwierdzono, tak? On się specjalizował w filologiach, w językach, w mitologiach germańskich, głównie starogermańskich, staronordyckich. I to był jego główny świat zainteresowań, główny świat kompetencji: język gocki, język fiński, język walijski, okolice. Tak? Czyli generalnie północ, północny zachód, zachód Europy, to jest ta strefa, która dla Profesora była jego naturalnym żywiołem. I to jest też bardzo ciekawe, bo jeżeli przyjąć za prawdziwą tezę, że dziedziczy się po przodkach skłonność do krajobrazów, w których ci wyrośli, jest taka teza — brzmiąca romantycznie, bo też stamtąd jest — no to mamy tutaj pewne wynikanie, tak? Czyli jakby to, co było pierwotne, tutaj zostało rozwinięte przez kulturę, bycie w kulturze, bycie w filologii, no i wreszcie w najbardziej pełny rodzaj uprawiania filologii, jakim jest stwarzanie świata przez słowo. A to się stało Tolkienowską domeną. Niby na uboczu filologii, ale tak naprawdę to jest wynik filologii. Więc to, jeśli chodzi o genealogię, jak i o ten wątek gdański. On nie jest najważniejszy. On jest ważny, w sensie: bo zaistniał najpewniej, tak? Natomiast, bez niego wiele by się nie zmieniło. To też trzeba sobie brutalnie powiedzieć, tak? W sensie Tolkien pisałby, jak pisał, gdyby jego ,,praszczur” w Gdańsku nie osiadł, co jest bardzo możliwe. Oczywiście, że tak. Chciałem tylko dopowiedzieć, że ojciec Tolkiena, Arthur, był jeszcze dość świeżym imigrantem, kiedy pojął za żonę Mabel… matkę Johna Ronalda Reuela Tolkiena, na co dowodem jest fakt, że rodzina Suffolków, czyli rodzina matki Tolkiena, wcale ten związek im się nie podobał. Oni uważali za mezalians poślubienie przez Mabel potomka świeżych emigrantów. To oczywiście były inne czasy, natomiast był to ewidentny mezalians i to, że nie udała się fabryczka fortepianów i później Tolkienowie wyemigrowali do Afryki Południowej, żeby tam w kolonii, właściwie w Oranii, tak?, znaleźć dla siebie miejsce do życia, z dala od Wysp Brytyjskich — to jest też jeden z dowodów na to, że ten związek musiał walczyć o swoje. W tamtej społeczności tamtych czasów emigranci nie byli mile widzianymi życiowymi towarzyszami dla starszych angielskich, rdzennych angielskich rodów. To jest taki przypadek.

— Ten wątek, taki emigrancko-mezaliansowy, to swoją drogą, można by też jakoś rozwinąć i poszukać odniesień, źródeł, albo można właśnie owoców tej sytuacji w literaturze. Tak myślę sobie na przykład o mezaliansie Arweny i Aragorna. Ale to oczywiście mogłoby być troszkę naciągane, szukam jakichś połączeń. Natomiast nie chciałbym utonąć za bardzo w wątkach biograficznych, ale jednak zanim przejdziemy do literatury samej, tak chyba należałoby też zarysować środowisko, w którym ona powstała, czyli klimat intelektualny. Myślę tutaj o, właśnie o Uniwersytecie w Oksfordzie, o klubach twórców i natrafiłem na takie słowo niedawno, przygotowując się do rozmowy, jak Inklingowie. Nie wiem, czy to jest dobry trop.

— Tak, to jest bardzo dobry trop, aczkolwiek późny, bo jeżeli śledzimy, szukamy tych wątków, z których dzieło Tolkiena wyrosło i szukamy ich w biografii, no to trzeba stwierdzić kilka rzeczy bardzo mocno. Po pierwsze, sam Tolkien nie byłby zwolennikiem szukania wątków dotyczących twórczości w biografii, bo on się odżegnywał od biografizmu on się odżegnywał od każdego typu alegorii. On uważał to wszystko za spłycenie. Spłycenie dzieła, które powinno być stworzone w sposób, o którym za chwilę. Natomiast z drugiej strony jest sprawą oczywistą, że wątki biograficzne nie mogą nie zaistnieć w twórczości, w tym sensie, że każdy wyrasta z zespołu swoich doświadczeń. I można, z całą pewnością można odczytać takie elementy związane z biografią, które później zaistniały w jego dziełach. Więc z tego powodu wydaje mi się, że jest ważne, żeby o kilku przynajmniej miejscach, środowiskach wspomnieć, bo one później mocno wypączkowały, już w dojrzałej twórczości. Idąc chronologicznie to lata szczęśliwego dzieciństwa. Tolkienowie po powrocie z Afryki Południowej, osiedli w ,,rajskim zakątku”, przynajmniej tak to wspominał później twórca „Silmarilliona”. Sarehole, to jest wieś pod Birmingham, okręg Worcestershire, i tam możemy znaleźć wszystkie te tropy, które później zostały pięknie przetransponowane w autonomiczny, żyjący samodzielnie świat Shire. W Shire odnajdujemy mnóstwo elementów, które do dziś przetrwały w Sarehole, czyli w tej wsi, w której to przeżył kilka, niestety tylko kilka lat, bardzo szczęśliwego dzieciństwa, przed 10 rokiem życia. Takie toposy, jak stary młyn nad wodą, jak zielona okolica pełna pagórków, jak drzewa. To wszystko zostało zachowane, no i oczywiście Anglicy inteligentnie zrobili tam istniejące dzisiaj muzeum Tolkiena, w starym młynie tak, się to nazywa chyba Sarehole Mill [Museum]? Dobra, nie będę improwizował, bo tego dokładnie nie pamiętam. Ale jest izba pamięci Tolkiena w otoczeniu, no takim właśnie archetypicznym dla tego, co później stało się Shire. To były lata wczesnej młodości. Później nie było już tak wesoło, bo on, Tolkien bardzo wcześnie stracił najpierw ojca, potem matkę. Więc kiedy miał lat 13 był już pełnym sierotą. Ale jego formalnym opiekunem była osoba kompetentna, ojciec Morgan. A tu trzeba też powiedzieć rzecz ważną, która później stała się znów istotna dla jego twórczości, że matka Tolkiena przeszła na katolicyzm po powrocie z Afryki Południowej. I w ten sposób znów stała się kimś na marginesie, bo się od niego, od niej odcięli zarówno krewni ze strony Tolkienów, jak i właśnie krewni ze strony Suffolków. Więc jakby stała się osobą, no, na marginesie własnej społeczności przez to, że wybrała świadomie katolicyzm, co było naznaczeniem w środowisku oczywiście ewangelickim, tak? anglikańskim, typowym, najbardziej rozpowszechnionym na Wyspach Brytyjskich. Więc to, że Tolkiena wychowywał duchowny katolicki, miało swój wydźwięk. On znalazł się w dość dobrej szkole. I znów pobyt w tej szkole nieletniego jeszcze Johna, stał się o tyle istotny, że tam spotkał swoją lepszą połowę. Sama historia jest zresztą, na tyle romantyczna, że warto o niej tutaj w dwóch słowach wspomnieć, bo w ten sposób nawiązujemy do idei, do postaci, do motywów kobiet w jego twórczości, które znów – mają związek jak najbardziej z biografią. On spotkał tam miłość swojego życia, w tejże szkole prywatnej. Mianowicie Edith Bratt. Była od niego o 3 lata starsza, też była sierotą. Na tyle szybko znaleźli wspólny język, że postanowiono ich bardzo szybko rozdzielić, wychodząc z założenia, że w tym wieku oni powinni się zająć bardziej nauką, niż sobą nawzajem. To zostało przeprowadzone bardzo skutecznie. I Tolkien mógł powrócić do swojej miłości dopiero, kiedy formalnie uzyskał pełnoletność. Ładnych parę lat później. I on napisał list do Edith Bratt dokładnie w dzień, kiedy uzyskał pełnoletność i uzyskał prawną możliwość wykonania takiego kroku. Wcześniej powiedziano mu: nie – za ciebie [my] odpowiadamy do momentu, kiedy jesteś pełnoletni. W tym czasie masz się uczyć. Co potem, twoja sprawa. Więc kiedy to odium zostało zdjęte, John napisał do Edith. Co się okazało? Że jest już zaręczona. Ale jeszcze nieżonata. No więc on użył swoich wpływów, w sensie: udowodnił jej, że ten związek, który jest planowany, nie jest dla niej związkiem właściwym. Niedługo później byli małżeństwem. A to jest o tyle istotne, że chyba najpiękniejsza postać z mitologii Tolkienowskiej, postać Luthien i jej męża Berena – mit o Berenie i Luthien – to jest właśnie transpozycja literacka relacji pomiędzy Johnem Ronaldem Tolkienem, a Edith Bratt, czyli jego żoną. Zresztą może się o tym przekonać każdy, kto w Oksfordzie odwiedzi grób Tolkienów, gdzie pod imieniem Edith jest [inskrypcja] „Luthien”, a pod imieniem Johna – „Beren”. Czyli jakby to przetrwało fizyczną śmierć. Ten mit, który został zapoczątkowany właśnie w okresie, kiedy oboje byli sierotami wychowywanymi przez dorosłych. Ale co potem? Tak, potem nastąpił czas Oksfordu. Został John stypendystą w Oksfordzie, więc był zdolny, miał wyniki, zostało mu przyznane stypendium, to stypendium bardzo dobrze wykorzystał, rozwinął swoją miłość do języków staronordyckich. Tutaj okazał się na tyle kompetentny, że studia skończył z wyróżnieniem. No i mamy następne środowisko, następne miejsce istotne dla twórczości, czyli właśnie Oksford, do którego jeszcze wrócimy na dłużej. Natomiast w tym momencie jesteśmy w roku 1914. Rozpoczyna się Wielka Wojna, I wojna światowa. I nasz bohater zostaje powołany. Zgłasza się właściwie, tak? Tak to chyba szło, był ochotnikiem. Trafia do okopów, trafia w piekło wojny pozycyjnej, w bitwę materiałową. On uczestniczy, proszę państwa, w bitwie nad Sommą. To była jedna wielka rzeźnia, wyjątkowo tragiczna, bo właściwie narody spokrewnione się między sobą starły, Niemcy i Anglicy. Efekt był taki, że doszło tam do masowej eksterminacji po obu stronach. Natomiast dlaczego o tym mówię? Dlatego że znów: Tolkien by sobie tego najpewniej nie życzył. Natomiast ja osobiście nie mam żadnych wątpliwości, że kiedy on w 2 lub 3 części „Władcy Pierścieni” opisuje spalone pola Mordoru, to jeżeli w tym nie ma elementów jego doświadczeń znad Sommy, to myślę, że nie jest to prawdą, one tam na pewno są. Więc spalone pola Mordoru i Somma mają bardzo wiele elementów wspólnych. I myślę, że stamtąd wywiódł autor „Silmarilliona”, właśnie tamte obrazy, te odczucia, te zapachy, w ogóle wizję spalonej ziemi, której doświadczył osobiście. Był lekko ranny, był ciężko chory, w każdym razie na linię [frontu] już nie wrócił. Potem do końca wojny leczył się lazaretach. Natomiast kiedy wojna się skończyła, okazało się, że z jego znajomych wielu brakuje, tak? I jakby to też jest odium, które zostało bardzo mocno w jego świadomości i to właśnie spowodowało, że kiedy mowa jest o wpływie wojny na niego, to w każdym przypadku będzie to dużo bardziej Wielka Wojna, czyli I wojna niż II wojna światowa, w której zresztą brał udział jego syn, ale już sam Tolkien nie. Więc proszę państwa, to będzie następny trop. Potem ciągnąc wątek biograficzny, był powrót do normalnego życia, tak? Już jest małżeństwo, trzeba jakiejś pracy, i on wpierw dostał posadę przy tworzeniu New English Dictionary, ale niedługo potem znalazł posadę na uniwersytecie w Leeds, posadę uniwersytecką. Tam był niezbyt długo, bo kilka lat później okazało się, że zwalnia się posada nauczyciela filologii w jego Alma Mater, w Oksfordzie. Więc miał możliwość powrotu do uczelni, którą skończył. No i to jest moment, kiedy właściwie mamy już wszystkie elementy w jednym miejscu. Bo bardzo niewiele w jego życiu, licząc od czasu, kiedy został nauczycielem w Oksfordzie, nauczycielem staroangielskiego, później generalnie tym się zajmował do końca swojej kariery uniwersyteckiej; w jego życiu od tego momentu, czyli przez większość jego życia, właściwie nic się nie zmieniło. Był to naukowiec, który napisał ponad 100 tekstów naukowych. Tutaj anegdota, kiedy stał się Tolkien słynny ze swoich historii o hobbitach, to wydawcy, ktokolwiek zainteresowany zyskiem, już po śmierci oczywiście autora, zgłosili się do Oksfordu z pytaniem o teksty Tolkiena. No i odpowiedzieli im w kolegiach: ależ oczywiście, bardzo proszę. I zainteresowani dostali wielki plik tekstów filologicznych o językach germańskich. Więc w tym momencie okazało się, że profesor był właśnie najpierw filologiem, dopiero później z tej na filologii uprawianej jako nauka, wyrosła literatura, jako swego rodzaju, no, kwiat, bujny kwiat tych właśnie silnych korzeni. Jeżeli taką metaforę można zaryzykować. – No właśnie, to zdecydowanie widać, to pierwszeństwo tej pasji filologicznej. Bo to, co na tle innej literatury fantasy powiedzmy, czyniło w moich oczach, kiedy jako dziecko pierwszy raz się zetknąłem z Tolkienem, co czyniło te książki wyjątkowymi i co mnie przyciągnęło przyznam bardzo mocno, to jest, to była… ta pieczołowitość zagadnień językowych. Mnie bardzo przyciągnęły apendyksy we „Władcy Pierścieni”, gdzie były tabelki z alfabetami, z alfabetem runicznym i z tym pismem bardziej okrągłym, bardziej znanym – tengwarem. Tabelki z alfabetami do zapisu języków Śródziemia, które autor wymyślił. I o ile się nie mylę, to wydaje mi się, że nawet jakaś, któraś z jego wypowiedzi mogłaby wskazywać na to, że ta mitologia w pewnym sensie była po prostu rozwinięciem, czy tłem dla tych zagadnień językowych, które go w pierwszej kolejności pasjonowały. Więc to ewidentnie było widać, kiedy się weźmie do ręki tę książkę. Komentarz do tego jest krótki. Po trzykroć tak. Tolkien od właściwie młodości, on jeszcze zanim trafił w środowisko uniwersyteckie, stwarzał języki, tworzył opowieści. Było to dla niego naturalne środowisko intelektualne, tworzone przez siebie dla siebie, tak? I te języki tworzone samodzielnie, spowodowały konieczność postawienia pytania o to, kto tym językiem włada, kto generalnie jest, stoi za językiem. Bardzo ważny element – kiedy mówiono mu: jak to będzie? co napiszesz? – odpowiadał zwykle: zobaczę, to mnie prowadzi. Więc jego powieściopisanie, jego mitopisanie jest procesem. I to, co ciekawe, procesem, w którym on jako podmiot twórczy, uważa się raczej za odnajdującego tropy niż stwarzającego tropy. On jest tym, który śledzi ścieżki, które już istnieją; on nie odkrywa, on ich nie tworzy. Taka jest jego świadomość bycia w opowieści. – Taka wrzutka, czy taki pomysł, który może nie należałoby go rozwijać, bo to już zupełnie odejdziemy od tematu, ale to, co mi przychodzi na myśl w tym momencie, to myśl, na którą trafiłem kiedyś w jakimś wstępie do myśli jungowskiej. Chodziło o alchemików, którzy byli tam przedstawieni, jako osoby, które właśnie przez brak swojego wykształcenia w pewnym sensie, nie scholastycy, tylko w pewnym sensie z ludu wzięci naukowcy, którzy poszukiwali odpowiedzi na pytania o naturę świata, prawda? naturę człowieka i tak dalej… że ta ich kondycja dawała im pewną otwartość na archetypy i na nieświadomość. I przez to oni w postaci tych tekstów alchemicznych mogli je odtwarzać i w jakiś sposób przedstawiać. I to mi się Tolkien bardzo kojarzy z tą metodologią, którą pan tutaj zarysował właśnie, że ta historia nie jest wiadoma, ja jestem tylko przekaźnikiem. No bo mityczna opowieść, to jest opowieść archetypiczna właśnie. Bardzo blisko tutaj te pojęcia jakoś przynajmniej w moim rozumieniu leżą. – W przypadku Tolkiena należy odpowiedzieć, owszem, ale było trochę inaczej. Bo te wszystkie elementy, tak jak archetyp, tak jak jungizm, takie jak elementy gnozy, jak najbardziej znajdą się w jego metodzie powieściopisania, ALE ale źródło jest w przypadku Tolkiena z całą pewnością teologiczne. Powtórzę, teologiczne. To jest teologia, którą on dla siebie znajduje i którą na nowo opowiada, w sposób sobie właściwy. To trzeba rozwinąć, bo jakby w tym leży sens pisania tolkienowskiego i to jest bardzo, bardzo istotne dla odbiorcy. W tym jest także odpowiedź na bardzo dobre pytanie, które każdy, kto Tolkiena czyta i każdy kto Tolkiena przeczyta, powinien sobie postawić. „Jak to się stało, że ja się w tym świecie odnalazłem? Jak to się stało, że jakaś opowieść o jakichś, no, hobbitach… co to właściwie są hobbity? Jakieś karły z owłosionymi stopami? Co w tym fajnego, tak? Krasnoludy? No powolutku, nie mamy ośmiu latek, tak? Dlaczego ja to, ja przez to przeszedłem? Dlaczego ja się w tym odnalazłam?” A, właśnie… Tolkien w tym przypadku zaplanował – nie dokładnie każde posunięcie, ale zaplanował – z pełną świadomością, zrealizował ideę, która go doprowadziła do takiego właśnie użycia słowa. I tutaj, gdyby ktoś chciał wskazań z pierwszej ręki wytłumaczenia zostawionego przez samego autora, to odsyłam prostą drogą do eseju „O baśniach”, bo w eseju o baśni Tolkien dokładnie wykłada swoją filozofię i praktykę twórczą. A o co w tym chodzi? Ano o to, że baśń, baśnią nazywa Tolkien generalnie opowieść taką, jaką chciał stworzyć, a więc baśń, tak jak on ją rozumie, ma wyprowadzić czytelnika z dziecięcego pokoju. Baśń nie jest dla dzieci, to jest po pierwsze. A dlaczego nie jest dla dzieci? Dlatego, że faktyczna rola baśni, twierdzi Tolkien, jest zupełnie inna niż się wydaje. Baśń nie jest opowieścią, która jest właśnie alegorią, która ma pouczać, która ma w miejsce ludzi podstawiać zwierzęta po to, żeby było to zabawniejsze i żeby jakiś morał z tego wyniknął. Nic z tych rzeczy. Główna funkcja baśni, rozumianej po tolkienowsku, jest terapeutyczna. Co to znaczy? Baśń ma leczyć, baśń ma wskazywać właściwy kształt życia. Baśń jest przekazem egzystencjalnym. Baśń ma naprawiać świat, w którym żyje ten, kto jest baśni odbiorcą. A jak ma naprawiać? Ano przez wskazywanie faktycznego obrazu tego świata. Bo Tolkien był zdania, że jeżeli ktoś ma problemy ze światem, tak to generalnie ujmijmy, to tak naprawdę wynika to z niezrozumienia faktu, że faktyczny obraz, rzeczywisty, ten pierwotny, ten najprawdziwszy, i świata, i siebie – nosimy w sobie, ale nie potrafimy go odczytać. Nie potrafimy go przeżyć w pełni. Nie potrafimy być w pełni ani sobą, ani nie potrafimy w pełni odebrać świata takim, jakim jest. Takim, jakim, uwaga uwaga, został stworzony. Bo jest baśń tolkienowska teologią. I teraz, jeżeli ktoś, jak twierdził Tolkien, posiądzie ten właśnie, jak to nazywał, dar elfów, czyli umiejętność opowiadania świata w sposób właściwy, w sposób prawdziwy, przedstawiania takiego świata, jakim on jest w rzeczywistości, to w tym momencie to jest jego życiową powinnością. Wykorzystanie tego właśnie daru w ten sposób, żeby uleczyć siebie, a zarazem uleczyć z egzystencjalnych problemów tych, którzy będą w stanie odnaleźć siebie w świecie prawdziwym, przedstawionym w opowieści początku. Więc mamy tutaj wyjątkowo rzecz istotną, tak. Bo baśń nie jest po to, żeby zabawiać. Baśń nie jest po to, żeby pouczać. Baśń jest po to, żeby wprowadzić w naturę istnienia i w świat, w którym to istnienie ma się odbyć w sposób pierwotny. Bo znów trzeba powtórzyć, że w tym właśnie kontekście nazwa najważniejsza jest ta tolkienowska wizja: nie tworzenia od podstaw, ale odczytywania tego, co już istnieje. A więc niejako oczyszczenia z niewłaściwego, widzenia. I z tego ma wynikać pocieszenie, czyli możliwość odebrania przez kogoś odpowiednio wrażliwego, tego, co on przekazuje w formie czystej, w takiej formie, jaka dla niego jest, dla odbiorcy jest najbardziej osobista. Jeżeli to się uda, twierdzi Tolkien, zostaje spełniona wyjątkowo ważny termin – subkreacja – a więc stwarzanie wtórne. Sam autor staje się współstwórcą pomniejszym. On w ten sposób realizuje swoją powinność. A co to za powinność? A no jest to powinność, którą otrzymuje się od Stwórcy, największego kreatora. Bo jest to ujęcie teologiczne, jak już rzekłem. – To jest ciekawe, bo jeszcze troszkę nawiązując do mojej poprzedniej uwagi, o tej takiej o jungowsko-gnostyckiej, bo mówimy o tych teologicznych źródłach, wizji tolkienowskiej, ale zastanawiam się, po pierwsze, na ile to jest ortodoksyjna teologia, w tym sensie, że jeżeli spojrzymy sobie na „Silmarillion” na przykład: mam wrażenie, że tam jest więcej gnozy jednak niż ortodoksyjnego chrześcijaństwa. No mamy co prawda stworzenie ex nihilo być może – być może! – ale jednak tutaj, no ten najwyższy byt, Eru, prawda, jest, no, źródłem, powiedzmy tej iskry urzeczywistnienia tego świata, ale wedle czyjegoś pomysłu, czyli wedle mniejszych istot, które same są stworzeniami. Czyli mamy właśnie klasycznego Demiurga, budowniczego świata i ten byt jeszcze wyższy, tak to widzę. Ale jeszcze chciałbym drugie pytanie wtrącić, odnośnie tej, tego, że baśń, no nie jest po to, żeby zabawiać, nie jest bajką dla dzieci, ale jednak mam wrażenie, że „Hobbit” i „Władca Pierścieni” do momentu mniej więcej kiedy, kiedy Drużyna Pierścienia się spotyka, kiedy następuje konfrontacja z Mrocznymi Jeźdźcami, z Nazgûlami, że te książki, jednak stylistycznie trochę odbiegają, prawda? Że to są takie dosyć sielankowe. W „Hobbicie” trolle mają, jeden troll mówi cockneym, jakimś tam dialektem, prawda, angielskim, mają jakieś imiona typu, nie pamiętam już nawet, George, czy śmieszne imiona. Więc wydawać by się mogło, że jednak jest w tym jakiś element rozrywki. – Już się odnoszę. To może najpierw zaczniemy od rzeczy, od tematu numer 2, a potem chwycimy rzecz w najgrubszym miejscu. Jeżeli chodzi o sposób, w jaki powstawały jego wielkie teksty, mam na myśli cykl o hobbitach, czyli właśnie „Hobbit”, czyli „Władca Pierścieni”, no i finalnie „Silmarillion”, wydany już po śmierci Profesora, to z jednej strony pan ma rację. Dlatego, że „Hobbit”, „Hobbit” zaczął się wydarzać, tak właśnie o tym mówi, zaczął się wydarzać w rękach Profesora półprzypadkiem. No, jest historia o tym, jak Tolkien, na marginesie ponoć, którejś tam studenckiej sprawdzanej pracy semestralnej, czy rocznej napisał „W pewnej norce mieszkał sobie pewien hobbit”. I za tym już poszła opowieść, która wpierw miała być adresowana dla dzieci, jako właśnie taki usypiacz. Nagle się okazało, tak mniej więcej od mniejszej połowy, od fragmentów, no, mniej więcej za tymi trollami, o których mowa, że z historii dla dzieci zaczyna się wypoczwarzać rasowa powieść inicjacyjna. Koniec „Hobbita”, to jest koniec zupełnie innej książki niż ta, która się zaczyna. Ona się zaczyna w dziecięcym pokoju, ale kończy w miejscu bardzo niebezpiecznym. I to jest koniec pozorny, bo to jest tak naprawdę rozpoczęcie faktycznej historii, tej, którą Tolkien zawarł we „Władcy Pierścieni”. To, że się pojawił Pierścień. Bo Pierścień oczywiście pojawia się w „Hobbicie”, tak? O tym pamięta każdy, kto to przeczytał. Bilbo wygrywa, właściwie nie, nie wygrywa, zabiera, czy właściwie Pierścień sam przychodzi do Bilba od Sméagola w trakcie słynnej bitwy na zagadki w trzewiach gór. Więc to, że Pierścień się pojawia w tym momencie, że się pojawiaja w taki sposób, że później jest używany w określony sposób, że później powstaje pytanie, czym on jest i to zyskuje odpowiedź dopiero na początku głównego cyklu, czyli „Władcy Pierścieni”, – nie jest to przypadek, tak twierdził sam twórca. Więc to jest najprostsza, wydaje mi się, że najbardziej ewidentna ilustracja tego właśnie, o czym Tolkien opowiadał, twierdząc, że to powieść jego prowadzi, że on niejako odkrywa tylko ścieżki, które są zatarte, on niejako odsypuje, odkurza, on w nich dąży, on je udrażnia po to, żeby wskazać cel. I tym celem… tutaj na razie jeszcze utniemy temat, żeby się nie autospoilerować, ale to, co się wydarza we „Władcy Pierścieni” jest i następstwem „Hobbita”, i rozwinięciem „Hobbita”, który zaczął się całkowicie inaczej. To była historyjka właśnie taka dla dzieci, historyjka ewidentnie z dziecinnego pokoju, z którego, uwaga, uwaga, w trakcie „Hobbita”, w trakcie narracji Tolkien baśń wyprowadził, czyli dokonał tego, o czym mówił w eseju „O baśniach”. Baśń staje się właśnie, staje się właśnie przekazałem mistycznym, magicznym i terapeutycznym i tym samym spełnia egzystencjalną funkcję wobec odbiorcy. A jednocześnie funkcja magiczna, czyli związana z przekazaniem takiego obrazu rzeczywistości, żeby, uwaga, ten, kto jest odbiorcą, był skłonny do bardzo ważnego elementu, do samodzielnego, z własnej woli, do zawieszenia niewiary, do czynnego zawieszenia niewiary, tak? Tego ma dokonać odbiorca właśnie tolkienowski. On ma zawiesić swoją wiarę w nieprawdziwość tego, o czym czyta. On ma się znaleźć w tym świecie, on ma się utożsamić z tym światem. Jeżeli tego się uda dokonać autorowi, no to tojest właśnie, to właśnie o to chodzi. Bo to jest środek do celu, którym jest wyzwolenie ze złej egzystencji. Więc to się dzieje w „Hobbicie”, a już w pełni we „Władcy Pierścieni”. A wytłumaczeniem całości jest „Silmarillion”. I teraz możemy przystąpić do rozbiórki tematu od spraw najważniejszych. Tutaj pan powiedział, że nie jest to, że nie jest to umocowane na gruncie chrześcijaństwa, tak mam to rozumieć? No to odpowiedziałbym: a założymy się? No bo tak. Nie wiem ilu spośród naszych odbiorców ma za sobą lekturę „Silmarillionu”, który jest ewidentnie tekstem najcięższym, tak? To jest już pełna mitologia, to jest pełna opowieść o cyklu religijnym. Natomiast jak się zaczyna? Zaczyna się od muzyki Ainurów, zaczyna się od sceny stwarzania świata z tonów muzycznych przez kreatora – przez Eru, oraz przez istoty przez kreatora powołane do życia. Oraz przez następnych, nazwijmy to roboczo, podwykonawców. I teraz te wszystkie trzy główne tematy muzyki Ainurów rozwijają się w przestrzeni stworzonej przez Jedynego. Później następują poszczególne etapy tworzenia. I to wszystko jest prawda. To może wskazywać na pewnego rodzaju, no, gnostyckie paralele, ale takim tak naprawdę to nie jest. Bo na przykład nie ma idei złego kreatora w micie tolkienowskim. Nie ma tam tego, kto stwarza świat zła, dlatego, że stworzycielem całego świata we wszystkich jego aspektach jest Eru, kreator dobra. Pojawia się Melkor, najpotężniejszy z tych, którzy zostali przez niego stworzeni i on wprowadza nutę dysonansu. On nie niszczy, ale psuje pierwotny zamysł. Innymi słowy, on chce robić po swojemu, ale ponieważ jest podległy woli Jedynego, nawet działając zgodnie z własną wolą przeciw Jedynemu, ostatecznie spełnia jego wolę, spełnia jego ideę. Tyle, że dzieje się to w sposób bardziej zawikłany, a to przez związek z wolną wolą, który jest immanentnie wpisana w świat stworzony. – Mit o upadłym aniele i taką wizję, powiedzmy starotestamentalnego Szatana, który trochę jest jakimś przeszkadzaczem, ale trochę jest takim boskim dworzaninem. Czy to raczej w tę stronę wyszło pana zdaniem w takim razie? – Z całą pewnością. Z całą pewnością mamy tutaj takie elementy, bo Melkor, czyli Czarny Nieprzyjaciel, jest najpotężniejszym spośród stworzonych przez Jedynego, tak. Jest najpotężniejszy spośród nich, jest obdarzony największą, największym zasobem mocy, ale w każdym przypadku tak Melkora, jak i każdego innego z Ainurów, źródło tej mocy jest tylko jedno i tym źródłom jest Jedyny, źródłem jest Eru. Więc jakkolwiek on będzie, jakkolwiek Przeciwnik będzie, jakkolwiek Melkor będzie próbował swoją mocą, swoją mocą przeciwdziałać Jedynemu, w gruncie rzeczy będzie działał zgodnie z jego wolą, mimo tego że nie zdaje sobie z tego sprawy. Więc każdy dysonans w tej pierwotnej muzyce, każde zaburzenie pierwotnego porządku, każde zniszczenie tego kształtu, który już został zamierzony, ostatecznie zmierza ku spełnieniu woli Jedynego. I to jest nieuniknione. – Właśnie, bo tutaj jest też, taki element, który w pewnym sensie mnie nurtował. Mianowicie linearność tego świata. Po pierwsze, że właśnie całe to stwarzanie i cały ten proces zmierza do pewnego konkretnego, przewidzianego z góry punktu, prawda? Ainurowie formują świat według swojej wizji, w oczekiwaniu na pojawienie się Pierworodnych, czyli elfów, a w dalszej perspektywie ludzi. Przy czym właśnie jest to element profetyczny w tym sensie, że jest to element niespodzianki, że wiadomo, że to się wydarzy, oni wiedzą, że to się musi zdarzyć, są o tym poinformowani z góry, ale nie wiedzą jak, ani nie wiedzą kiedy. A druga rzecz, to właśnie cała historia o Władcy Pierścieni, czy cała ta opowieść od „Silmarillionu” aż po koniec „Władcy Pierścieni” jest niezwykle linearna. Mamy świat od zarania świata aż po jego przeistaczania się w pewnym sensie w świat, taki bardziej, który znamy i jakiś proces odchodzenia „magii”, czy w odchodzenia tego „czasu mitycznego” – o, może tak było lepiej powiedzieć. Że mamy tutaj klasyczny model czasu mitycznego, który jest gdzieś w przeszłości i w nim rzeczy są nie do końca uporządkowane, czy może bardziej poddają się naszej woli. Im elfowie są starsi, tym większą mocą dysponują, prawda?, w formowaniu tego świata. Ale to wszystko idzie właśnie do jednego punktu, do całkowitego odejścia i osadzenia w takiej formie statycznej jakby.

— Odpowiedź brzmi tak i jak najbardziej nie. Bo należy pamiętać, że każdy element świata u Tolkiena, jest fragmentem większej części. Jest fragmentem większej części, ale mamy różne perspektywy oglądu tych fragmentów i to, co nam się wydaje linearne i skończone, może się okazać, że przestanie takim być, jeżeli perspektywę trochę oddalimy, jeżeli będziemy mniej sfokusowani na mniejszym elemencie, a spróbujemy ująć całość. A ta całość jest taka, że wszyscy podwładni Jedynego otrzymali pewne zadanie. Natomiast otrzymali pewne zadanie bez wglądu w całość wizji, bez wglądu w całość założenia. Bo ta mądrość, ta wiedza jest wyłącznie u Jedynego. Więc można by sądzić, patrząc tak właśnie króciutko, fokusując się na elementach, że jest to linearne, bo mamy muzykę Ainurów, która kończy pewien cykl świata i owszem, to jest. Ale po pierwszej muzyce Ainurów ma nadejść druga muzyka Ainurów, ma nadejść druga muzyka Ainurów i w tej drugiej muzyce swoje tony mają mieć już także te istoty, które zostały stworzone, które w trakcie pierwszej muzyki, pierwszej ery były właściwie ubezwłasnowolnione. A to oznacza, może oznaczać, że w ramach drugiej muzyki Ainurów, tej, która się rozpocznie po zakończeniu dziejów świata opisanego w „Silmarillionie”, nastąpi era następna. W tym momencie mamy już, uwaga, uwaga, wyciągnięcie perspektywy linearnej w bardziej cykliczną. Po jednym cyklu następuje cykl następny. A jeszcze do tego jest ciekawy trop. Mianowicie sam Profesor w jednym z listów, które po sobie zostawił, stwierdził, że „W reinkarnację mogą NIE wierzyć tylko osoby, które są teologicznie, niezbyt dobrze zorientowane”, koniec cytatu. Tam chodziło o możliwość odradzania się zwierząt w różnych relacjach, no właśnie, związanych z wiarą. I teraz oczywiście nie mam zamiaru robić z Tolkiena tutaj, jak go tutaj nazwać… Nie będę go nazywał. Krótko mówiąc, ta reinkarnacja albo inaczej wyciągnięcie perspektywy pozornie linearnej w cykliczną jest możliwa. Inaczej, Tolkien pozostawia tam tego rodzaju furtkę. Pozostawia tam, co więcej wizję całkowitej odnowy świata po tym, jak wszystkie dysonanse Nieprzyjaciela, Melkora, zostają spełnione zgodnie z wolą Jedynego. A co by to oznaczało? Tadam! Apokatastaza, puste piekło, nie ma potępionych. Bo jeżeli najbardziej zły ze złych, tak naprawdę, nawet jeśli nieświadomie, działa zgodnie z wolą tego, kto go powołał do życia, to ostatecznie staje się wykonawcą woli swojego pana, swojego stwórcy. Nawet jeżeli mu się sprzeciwiał, to działał dla urzeczywistnienia jego dzieła, tyle, że w sposób inny niż pierwotnie zamierzony. Więc idea pustego piekła, ta idea wzięta w IV wieku bodajże, na gruncie chrystianizmu mistycznego, tutaj też znajduje swoje odbicie. Jest taka możliwość, tak. Nie ma pewności, bo pewność jest tylko u Jedynego, ale jest taka opcja. – No, mieliśmy się zakładać, a tutaj powiedziałbym, że jednak ta taka wizja, cykliczna wizja dziejów bardziej mi się kojarzy z pogańskimi światopoglądami niż z ortodoksją chrześcijańską, nie mówiąc już o tym, że właśnie puste piekło i apokatastaza, to o ile się nie mylę, Orygenesowi to zawdzięczmy, który umarł jako heretyk. Więc nie wiem, nie wiem. – To zależy, co nazywać ortodoksją, bo te idee powrotu istniały we wczesnym chrześcijaństwie, póki właśnie mniej więcej na etapie Orygenesa nie zostały te wątki, pochodzące notabene z bliskiego i dalszego Wschodu, poobcinane na gruncie ustaleń soborowych. Ale to jest wątek, którego rozwijać nie będziemy. Nie można nie zauważyć, że u Tolkiena te elementy w świat są wpisane. Jeżeli umieć patrzeć, to jakby nie sposób ich nie dostrzec. Więc ta cykliczność, inaczej, to może być dalej posunięta linearność, dobrze, możemy na to i tak patrzeć, bo my tego nie wiemy. Ale jest taka możliwość. I wiadomo, że po tym co zostało opisane, będzie coś następnego. To nie ulega wątpliwości, bo całość leży wyłącznie w woli, w zamierzeniu Jedynego. A jaka jest ona, to wie tylko on. Jak będzie chciał, to zrobi cykliczność, o. – No tak, jak będzie chciał to dokładnie tak jak było z tą… To zresztą przypomina ten moment, kiedy bodajże w wyniku zuchwałości ludzi następuje zatopienie Númenoru i świat staje się z płaskiego kulisty. Bardzo taki mnie cieszący motyw, bo jest to jeden z rzadkich przypadków, gdzie właśnie w dziele epickim, prawda, mitologicznym, mamy pewien element naukowości, że tak powiem, tak? Czy jakby, czy wiedzy współczesnej. Ale to bardzo mocno zabrnęliśmy w te takie momenty teologiczne. A ja bym chciał zadać trochę lżejsze może pytanie; o właśnie powiązania między tymi trzema dziełami, „Hobbitem”, „Władcą Pierścieni” i „Silmarillionem”. I pytanie może proste, a może nie, jak należy… dla kogoś, kto nie jest bardzo dobrze zaznajomiony z tą literaturą, w jakiej kolejności należałoby się zabrać i dlaczego za czytanie tych dzieł? – Hm. Jeżeli nasz potencjalny odbiorca dzieł Profesora jest kimś, kto się jeszcze z nimi nigdy nie zetknął, no to należy też zapytać, w jakim jest wieku? Jakie ma zaplecze kulturowe? Bo jeżeli jest to ktoś przygotowany do odbioru „Silmarillionu” dajmy na to, to nie ma przeciwwskazań, żeby od niego zabrał się za Tolkiena, w ten sposób nie będzie uznawał z całą pewnością świata tolkienowskiego za przyporządkowany do właśnie dziwnych przedstawień popkulturowych, czy właśnie do dziecięcego pokoju. To go uratuje przed takim infantylizowaniem mimowolnym Tolkiena. Natomiast jeżeli ktoś jest młodszy, no to ile się nie mylę, „Hobbit” jest lekturą w szkole podstawowej? No, ale jest lekturą w każdym razie i to jest odpowiedź na pytanie o to, czy i w jakim wieku należałoby do „Hobbita” podejść po raz pierwszy. Ja sam „Hobbita” przeczytałem po raz pierwszy w roku bodajże 1983, jak się pojawiło kolejne wydanie i kolega przez swoje znajomości w księgarni zdobył to dla mnie, kupując jeden egzemplarz więcej. Było to objawienie, ja wcześniej Tolkiena nie czytałem i właśnie od „Hobbita” się u mnie zaczęło. Później wykonywałem różne dziwne manewry w bibliotekach, żeby wypożyczyć „Władcę Pierścieni” po jednym tomie; takie były, bardzo piękne zresztą czasy. To w ogóle zdobywanie tekstów, które były cymesem – myślę, że dobrze robiło literaturze, bo w ten sposób, no, potrafiło się, umiało się docenić to, do czego się z trudem doszło. Więc „Hobbit” dla kogoś mniej wyrobionego, „Silmarillion”, czyli z drugiej strony, dla kogoś kto wie, co może znaleźć. Natomiast w każdym przypadku, jeden i drugi myślę, że spotka się we „Władcy Pierścieni”, bo to jest opus magnum świata tolkienowskiego; rzecz, no, najbardziej znana i być może najbardziej dojrzała przez to, że ukończona – inaczej niż „Silmarillion”, który został dopiero przez Christophera Tolkiena, przez syna wydany już po śmierci ojca. To taka byłaby najszybsza odpowiedź. Natomiast uważam, od razu mówię, że jeżeli dzisiaj by o to zapytać, no, to będziemy mieli do czynienia z kimś, kto Tolkiena nie czytał, to najpewniej Tolkiena oglądał, a uważam, że te ekranizacje Jacksonowskie niestety robią krzywdę Tolkienowi w wersji właściwej, czyli tej, którą się czyta. Oczywiście, tu jeszcze szybki przypis, jeżeli czytasz Tolkiena to, choćbyś się miał przy tym męczyć, zdecydowanie warto spróbować oryginału, tak? To jest zupełnie zupełnie innego rodzaju doświadczenie. Przebrnąć, ale zrobić sobie tę przyjemność i to wyzwanie podjąć. Natomiast oczywiście to nie jest żaden obowiązek, to jest raczej dla tych, którzy już wsiąkli w ten świat, albo władają swobodnie angielskim. Natomiast z polskich tłumaczeń, tutaj będę powtarzał aż do znudzenia, jedyne tłumaczenie właściwe to jest praca Marii Skibniewskiej. Oczywiście szanuję pracę pozostałych tłumaczy, łącznie z panem Łozińskim, ale jak ktoś zapyta o tłumaczenie, od którego należy zacząć i na którym być może należy skończyć, to będzie to w każdym przypadku Maria Skibniewska. Koniec. Jeszcze na sekundkę wracając do ekranizacji Jacksonowskich, apel taki: jeżeli ktoś się w ogóle z Tolkienem nie zetknął, a musi coś obejrzeć, to ewentualnie niech obejrzy „Drużynę Pierścienia”, w sensie pierwszą część tego cyklu, a z resztą da sobie spokój… Bo jeśli chodzi o ducha oryginału, no to tam jest tego najwięcej. Cała reszta, to już taki cyfrowy Muppet Show. Przepraszam, nie chcę nikogo urazić, ale tutaj jest „Drużyna Pierścienia” i potem tą resztę można sobie odpuścić. A już tam „Hobbit” rozwleczony na kilka części jest generalnie nieporozumieniem. Oczywiście też ma dobre miejsca, tak, ale ja bym nie polecał. Natomiast każdy oczywiście zrobi jak będzie chciał. No i jeżeli już się skazi… spotka, chciałem powiedzieć, spotka z filmem, niech jednak weźmie do ręki książkę i zorientuje się, o co w tym naprawdę chodzi. – To, co mi się kojarzy z filmami Jacksona, to przecież, być może to kogoś do książki przyciągnąć jednak, no takie te epickie bitwy, prawda, wszystkie. To oczywiście żartuję, żartuję sobie troszkę. Ale to co mi się narzuca w kontekście tych filmów właśnie i tej, tego ich rozmachu, to co mnie urzekło właśnie u Władcy Pierścieni i w Hobbicie, to była, to, w jaki sposób była przedstawiona magia. Bo wcześniej miałem kontakt właśnie, no z gorszą literaturą fantasy, czy z grami komputerowymi, gdzie no magia głównie polegała na robieniu jakichś magicznych sztuczek i żeby się świeciło i wybuchało. Więc było to coś na zasadzie zachowań efektownych, jakiegoś rodzaju usprawnień, prawda, w osiąganiu celu, natomiast nie za bardzo się to składało w jakiś głębszy sens. Natomiast u Tolkiena, co mnie urzekło, że ta magia właściwie no nie miała wiele wspólnego z magicznymi sztuczkami, to jest bardziej coś, co bym powiedział jakimś tajemniczym oddziaływaniem, czy jakimiś takimi związkami podskórnymi między osobami i rzeczami w świecie. Może to by mógł Pan jakoś rozwinąć? Spróbuję. Myślę, że to się wiąże z głębszym problemem z istotną, z immanentną cechą całego tolkienowskiego imaginarium, całego przedstawienia książkowego. Chodzi mi o to, że magia, niezwykłość to jest jeden z elementów, które wpisują się w doświadczenie tego, co nazywamy świętością. To, co jest święte, musi być najpierw niezwykłe. Ja tu mocno upraszczam schemat Rudolfa Otto oczywiście. Musi być niezwykłe, więc niewytłumaczalne w porządku racjonalnym. Musi być jednocześnie fascynujące, magnetyzujące, musi przyciągać i do tego uwaga, uwaga, musi być niebezpiecznie, musi budzić respekt. Jeżeli mamy te trzy, co najmniej te trzy elementy w jakim ś zjawisku, to uwaga, obcujemy z tym, co jest święte. To są cechy świętości, niewytłumaczalne, magnetyzujące i niebezpieczne. I właśnie tego rodzaju rzeczywistość wprowadza Tolkien do swojego świata. I teraz on to wprowadza na takich właśnie prawach: oto nie każdy ma do tego dostęp, a ten, kto ma do tego dostęp, płaci za to często bardzo wysoką cenę. To nie jest dla każdego. To jest świat niebezpieczny. To jest świat niezwykły, ale przez to niebezpieczny. Ci, którzy mają kompetencje, są wyznaczeni do obcowania z tego rodzaju mocami, mogą nimi dysponować. Tu oczywiście będą czarodzieje w świecie tolkienowskim, tak? Mamy Gandalfa, ale mamy i Sarumana. I teraz do czego może doprowadzić niewłaściwe obcowanie z tymi mocami, które uwaga, są mocami początku, że zostały przetransponowane w poszczególnych namiestników władania tą właśnie mocą, mocą boską w gruncie rzeczy Co się może zdarzyć, jeżeli ktoś spróbuje sprzeniewierzyć się tej mocy? No to właśnie proszę bardzo, patrzymy na Sarumana. Ci czarodzieje są zdefiniowani przez swoje kolory. Gandalf na początku jest Gandalfem Szarym. Saruman jest Sarumanem Białym. I to jest okres, kiedy Saruman jest jeszcze członkiem kręgu czarodziejów, którzy przeciwstawiają się czarnej mocy. Ale kiedy Saruman zaczyna paktować z mocą przeciwnika, z mocą nieprzyjaciela, on zmienia kolor. On staje się Sarumanem Wielu Kolorów. On staje się Sarumanem tęczowym. A Gandalf staje się Gandalfem Białym, ale dlaczego? O ile Saruman zanieczyścił swoją moc przez obcowanie z przeciwnikiem, Gandalf oczyścił swoją moc przez doświadczenie, przez przeżycie własnej śmierci. Gandalf wraca oczyszczony jako Gandalf Biały. Saruman zostaje pokonany jako Saruman tęczowy, czyli Saruman Wielu Kolorów, czyli Saruman zanieczyszczony mocą przeciwnika. Krótko mówiąc, każdego rodzaju oddziaływanie, które my postrzegamy, jako magiczne, jest a) — celowe, b) – wyjątkowe, to znaczy wymaga wyjątkowej odpowiedzialności i wiąże się z wyjątkowo brzemiennymi skutkami. Jeżeli ktoś sobie z tego nie zdaje sprawy, narobi problemów. To jest przekaz wynikający właściwie z każdego tego rodzaju wątku w całym świecie tolkienowskim. Jeżeli hobbit zagląda w palantir Orthanku, on widzi tam coś, do czego nie został powołany. I to, że wyszedł mniej więcej cało z konfrontacji z Nieprzyjacielem, to wywołuje wielkie zdziwienie Gandalfa, który w tym momencie stwierdza, że no, widać ci hobbici, to są takie małe ludki, które są jednak ulepione z dużo twardszej gliny, niż ktokolwiek mógłby sądzić, tak? Oni są predystynowani. Czyli znów: też naznaczeni pewną mocą niezwykłą. Bo odmienność równa się niezwykłości. W tym jest moc. I to jest inna nauka, którą wyciągamy ze świata tolkienowskiego. Ja nie wiem, czy taka odpowiedź jest zadowalająca, ale ta magia właśnie na tym tutaj polega. To nie jest, nie chodzi o robienie rzeczy dziwnych i niezwykłych dla nich samych. To wszystko ma swój skutek, ma swoją przyczynę, z czegoś wynika, dokądś prowadzi. Tym się różni magia w świecie tolkienowskim od dziwnych sztuczek w każdym innym przedstawieniu, które wykorzystuje tego rodzaju motyw.

— Chyba tak. Tutaj tak a propos tego Sarumana właśnie: można by mówić, że on jest tym Sarumanem Wielu Kolorów, bo w pewnym sensie wykazuje się, no, wadą moralną i chciałby zawłaszczyć sobie inne kolory, przynależne innym czarodziejom. Ale tutaj ten trop zanieczyszczenia jest chyba o wiele lepszy, bo on nas właśnie odnosi do tych kulturoznawczych teorii, gdzie zarówno to co święte można zanieczyścić tym, co nieświęte, czyli sacrum można zanieczyścić profanum, jak i dotknięcie się do sacrum jest zanieczyszczające dla profanum. To znaczy ktoś, kto dotknie się sacrum, staje się sakralny i to widać na przykładzie Froda, prawda, który, czy Bilba. Im dłużej oni obcują z pierścieniem, bardziej są naznaczeni jego mocą. Nie wiem czy można by to tak interpretować.

— Się zastanawiam, bo tutaj jest bardziej skomplikowana sprawa. Wydaje mi się, że nie ma w tym przypadkowości. Nie ma przypadkowości odnośnie, bez wyjątku każdego z Powierników Pierścienia, kimkolwiek by on nie był. Pierścień wybiera swoich powierników i Pierścień naznaczony jest mocą skażoną, ale ta moc skażona jest tylko dodatkiem do pierwotnej mocy Jedynego. Pierścień jest nośnikiem połączenia tych właśnie dwóch, tak? Więc pierścień musi być zniszczony. I w związku z tym, wybiera swoich powierników i każdy z tych powierników, tak, on jest naznaczony mocą Pierścienia. Żaden z tych, co z Pierścieniem się zetknął, nie będzie już nigdy taki sam, nigdy. Nawet jeżeli przeżyje, będzie już kompletnie innego rodzaju egzystencjalnie osobą. I to nie będzie dla niego pozytywne w tym sensie, że pogłębiające z pewnością, natomiast nie stworzy… Inaczej, nie jest czymś, czego ktoś mógłby dla siebie pragnąć. To jest raczej brzemię niż szczęście. To jest brzemię, które, uwaga, będzie taki powiernik niósł do końca swoich dni, aż odpłynie z Szarej Przystani. Może tam właśnie, u brzegów Biały Krainy, kiedy zobaczy Białą Wieżę, zostanie z tego uleczony. Ale w tym tutaj świecie nic z tych rzeczy, to jest brzemię, które staje się coraz bardziej dolegliwe. To jest piętno. Nieuniknione, koniecznie. To jest cena za spełnienie powołania. Cały świat tolkienowski jest naznaczony smutkiem. To jest piękny i smutny świat.

— Nikt, kto się zetknął z Pierścieniem, nie może nie zostać naznaczony jego mocą. Ale przypomina mi się pewien motyw, który na mnie, jako czytelniku zrobił bardzo duże wrażenie. Bardzo duże wrażenie właśnie przez, w pewnym sensie, wyłamanie się z logiki opowieści, ale jednocześnie wpisanie się w nią, wedle takich reguł, powiedziałbym tricksterskich, jakiś takich karnawałowych, czy właśnie tego niebezpieczeństwa… Mam na myśli Toma Bombadila.

— Nie tylko Toma Bombadila, ja od razu muszę tutaj uzupełnić to, co powiedziałem wcześniej sporym przypisem, bo tak, Tom Bombadil, uwaga, nie jest poddany mocy Pierścienia, on się nim bawi. I nie jest jedyny. Nie jest jedyny, ale on nie jest powiernikiem Pierścienia. Tak samo, bo on nie przyjmuje Pierścienia. Tak samo jak nie jest powierniczką Pierścienia Galadriela, której przecież Frodo proponuje Pierścień i Galadriela walczy ze sobą. Galadriela mówi mu, gdybym przyjęła ten pierścień, nie byłabym zła, byłabym dobra i potężna, a wszyscy kochaliby mnie z rozpaczą. To jest ta wizja, którą może osiągnąć jednym ruchem, przyjmując pierścień. Ale mówi: nie, ja tą próbę spełniłam, odejdę do kraju Zachodu, pozostanę Galadrielą. To samo dzieje się z Gandalfem przecież. Przecież Frodo w trakcie jednego z wcześniejszych spotkań mówi: słuchaj, masz ten pierścień, weź go. Ty masz moc, ty będziesz mógł, u ciebie będzie bezpieczny. Gandalf odmówi: nie, nie ma takiej możliwości, bo pierścień jest dla mnie niebezpieczny. Gdybym ja stał się powiernikiem Pierścienia, przyjąłbym go, przejąłbym jego moc, byłbym zbyt potężny i to by się nie skończyło dobrze. To samo dzieje się w krainie elfów, tak, kiedy wódz elfów odmawia przyjęcia pierścienia z tego właśnie powodu, że nie jest to przeznaczeniem Pierścienia, aby został zdeponowany. Przeznaczeniem Pierścień jest, aby został zniszczony, a tego może dokonać tylko powiernik, który zapłaci za to swoją cenę. Więc z tym przypisem pozostaję przy poprzednim zdaniu…

— Zresztą zarówno Gandalf, jak i Galadriela są powiernikami mniejszych pierścieni, prawda? Więc mam wrażenie, że to jest w pewnym sensie, dlatego oni doznają kuszenia, bo to jest ta scena z Galadrielą, ewidentnie jest bardzo mocną sceną, sceną kuszenia, kiedy ona, no właśnie nie jest kuszona do czegoś złego, tylko ta wizja, w której ona mogłaby mieć Pierścień jest takiego rodzaju totalitarnym dobrem, prawda? „Wszyscy by mnie kochali z rozpaczą”. To byłaby wielka pycha, gdyby sięgnęli po ten pierścień. No bo to jest jeden by wszystkimi rządzić, czyli mieliby ten, który rządzi również nimi. Wskoczyliby stopień wyżej, że tak powiem. Ale jeszcze odnośnie tej magii, takie ładne, ładnego sformułowania pan użył, moc początku. Bo tutaj ta linearność, o której mówiłem wcześniej, że jakby im dalej wstecz w historię, tym ta, tym ten świat jest bardziej, tym bardziej jesteśmy w mocy złotego wieku, tego mitycznego. I tak właśnie myślę o Galadrieli, która jest przecież postacią bardzo starą. Też w książce to nie jest aż tak, dopiero Silmarillion, jakby nam pokazuje, jak, jakim zasobem mocy ona dysponuje. I tak samo Gandalf, prawda i inni czarodzieje, którzy być może są tymi duchami włóczymi, Majarami. Jest, no tak, nie wiem czy tutaj mam pytanie, ale to chciałbym podkreślić właśnie to wyrażenie. Moc początku, czyli w pewnym sensie moc źródłowa tutaj się objawia w tych postaciach.

— Objawia się dlatego, że objawia się w bez wyjątku we wszystkich postaciach. Natomiast jest oczywiście faktem, że im bliżej tej właśnie piramidy na szczycie, którym Eru, tym moc jest silniejsza. Im niżej, im bardziej podana zanieczyszczeniom, tym również może być silna, ale jest skalana i zupełnie inaczej działa. Natomiast to jest cykl, który się zamyka. Znaczy w sensie ten, historia, dzieje tego świata opisanego przez Tolkiena, mają początek i koniec, po czym ma nastąpić nowe otwarcie. Więc cykl się zamyka i powtarza. Teraz na czym będzie polegało to odnowienie? Bo ono nastąpi. Tego my nie wiemy. Ale to, że będzie, jest już wpisane w zapowiedź drugiej muzyki. Natomiast moc, tak, ona jest, ta moc stwarza świat, tak? Ta moc jest zaburzona i ta moc musi utracić swoje zaburzenie, aby porządek świata mógł się dokonać. W jaki sposób to się dzieje? A no w taki sposób, że powiernicy Pierścienia muszą pierścień zniszczyć. Bardzo ważny element. Musi się dopełnić ich ofiara. Zniszczyć, śmierć, ofiara, o czym ja mówię? To jest tak naprawdę wątek ewangeliczny. Teraz Frodo, który niesie swoje brzemię do szczeliny zagłady, przy czym wie, że on nie wyjdzie z tego żywy, to jest misja samobójcza, ale mimo to, mimo tego ją kontynuuje, bo wie, że musi. Ktoś musi – on. To jest, mówiąc między nami pra-Chrystus. To jest wątek jezusowy. To jest Ogrójec. I teraz wyjątkowo ciekawie w tym kontekście, wypada nasz poczciwy ogrodnik Sam też staje się powiernikiem Pierścienia. Kiedy? Ano wtedy, kiedy Frodo opada z sił. Misja już nie ma szans na spełnienie po tym, jak Frodo mówi: koniec, nie mogę, z takich czy innych przyczyn – pas. W tym momencie nasz ogrodnik, nasz Sam z całkowitą świadomością tego, dokąd to prowadzi, przejmuje to brzemię. Bierze ze sobą i swojego pana, i Pierścień. Prowadzi ku szczelinom, w których jest jego śmierć. A kim on jest? To jest kompletnie nikt przecież – myślałby kto, to jest ogrodnik, który tęskni za swoją Różyczką, który zostawił zostawił starego dziadziusia Gamgee tam właśnie w Shire. I tutaj zostaje postawiony wobec największej potęgi świata. I on temu zadaniu sprostał. On i Pierścień i swojego pana doprowadził do miejsca, w którym mogła zostać spełniona ofiara. Ale uwaga, wyłącznie dzięki temu, że przy życiu wcześniej Frodo zachował Golluma, który – by się wydawało – tyle razy zasłużył na śmierć, a jednak wyłącznie dzięki niemu ofiara została spełniona, dlatego że Gollum podniósł palec z Pierścieniem i w końcu stał się ostatnim powiernikiem Pierścienia, ale za cenę własnego życia i spełnienia całości misji, tak? Wyjątkowo zawikłane, ale to jest nic innego jak ofiara, która musi być spełniona dla ocalenia świata. I teraz, kiedy Pierścień wpada w rozpadlinę Góry Przeznaczenia, zostają wypowiedziane słowa. Frodo mówi: tak, my tutaj jesteśmy w ostatniej godzinie tego świata. Czyli to jest, no to, co nastąpiło w innym porządku, w Ewangelii tak? Po śmierci Chrystusa: „Dokonało się”. O tym mówimy. Od tego momentu świat zaczyna nową część tego cyklu, który musiał się domknąć, żeby się wyzwolić. I teraz ważny element, nie ma tam ani słowa o religii. W całej tej opowieści nie ma słowa o religii, co jest dowodem na to, że Tolkien był naznaczony mocą elfów, mocą opowiadania, nie dydaktyką, i przeprowadził odbiorcę w jego świadomym zawieszenie niewiary do miejsca, do którego chciał doprowadzić.

— No właśnie, tutaj, ten, tam jest tych wątków ewangelicznych nawet więcej. Jakby sam fakt, że do tego ocalenia świata są powołani hobbici, prawda? Czyli ludek, no niezbyt poważany, niezbyt znany, uważany za niezbyt szlachetny, czyli to się dokonuje rękami „maluczkich”, mówiąc właśnie takim kościelnym językiem. Ale to, co ten wątek nas naprowadza tutaj, ja zgadzam się absolutnie, że Tolkien to robi bardzo sprawnie i właśnie nie ma ani słowa o religii, to się tylko, tylko bardzo przenikliwy czytelnik może to tak, będąc w toku tej opowieści, zrazu całkiem świadomie wyłapać. I to nas naprowadza trochę na powrót do wątków biograficzno-, jakichś takich historycznych, które troszkę ominęliśmy, czyli właśnie Oksfordu i tych klubów twórców, prawda, tych kół intelektualnych, w których Tolkien się obracał i między innymi postać Lewisa, który miał podobne chyba co Tolkien intencje, ale jednak uprawiał no tą literaturę w sposób mniej subtelny, że tak powiem. I tu chciałbym takie pytanie zadać. Jak cała ta działalność i twórczość Tolkiena właśnie nie filologiczna, tylko ta mitotwórcza była przez jego kolegów, przez jego środowisko odbierana? Jaka była recepcja w momencie, kiedy te rzeczy powstawały?

— Recepcja była subiektywna. Chcę przez to powiedzieć, że no w każdym przypadku mówimy o środowisku osób, które obracały się w zakresie tych samych tematów. To byli filolodzy, to byli naukowcy, to byli badacze, badacze mitów, tak? I te pierwsze czytania tekstów tolkienowskich miały miejsce właśnie w takim środowisku, czyli wśród swoich. Tutaj pan wspomniał słusznie o tych właśnie stowarzyszeniach, o tych grupach koleżeńskich literaturoznawców, czy twórców literatury, twórców mitów. Ich było w życiu Tolkiena kilka. W Leeds, na uniwersytecie Leeds Tolkien uczestniczył w takim klubie, który się nazywał Vikings, Wikingowie. I tam do tego klubu też studenci należeli. Tam idea leżała w tym, żeby urządzić sobie taką mini Walhallę, to znaczy racząc się odpowiednimi trunkami, śpiewać do tego w oryginale staronordyckie pieśni biesiadne, często wyjątkowo frywolne. Na tym polegała generalnie działalność Klubu Wikingów. Potem było Tea Company. Stowarzyszenie o podobnym kształcie, ale już w innym miejscu. No i potem dwie najważniejsze grupy, jego najważniejsze towarzystwa, [wpierw] Coalbiters, czyli „Gryzący węgiel”. Chodziło o to, że w gospodzie, w której się spotykali, siadali tak blisko paleniska, że mogliby ten węgiel gryźć… Obsiadali ogień i właśnie w takiej sytuacji mieli przedstawiać swoje fragmenty swoich utworów. No i wreszcie The Inklings. Ono było najbardziej brzemienne w skutki przez swój skład osobowy, bo tam oprócz przecież Tolkiena był na przykład Clive Staples Lewis, z którym się Tolkien przyjaźnił. No, była to przyjaźń niełatwa. Trwała bardzo długo, do śmierci Lewisa. Była naznaczona na przykład nawróceniem Lewisa. Badacze twierdzą, że tutaj właśnie Tolkien miał spory wpływ na taki akt konfesyjny Clive’a Staples’a Lewisa, który był… mówię oczywiście o twórcy „Opowieści z Narnii”, tak? Wszyscy wiedzą w czym rzecz, to był przyjaciel Tolkiena z Oksfordu i on się zajmował mitologiami. Zajmował się okresem średniowiecza, zajmował się mitologiami tego okresu. I on przed wpływem tolkienowskim, tak to nazwijmy, był zdania, że chrystianizm jest po prostu taką mitologią jak każda inna, z czasem bardziej wpływową, ale [uważał], że to jest zjawisko tego rodzaju. Po prostu mit jak inne. Miało się zdarzyć, że po długiej rozmowie z Tolkienem i po długiej bezsennej nocy, Lewis miał dojść do wniosku, że generalnie on sam miał rację, bo jest to mit jak inny, ale od innych jednak się różni – tym, że zdarzył się naprawdę. I to jest ten przełom światopoglądowy u Clive’a Staples’a Lewisa, to jest moment, z którego początek wzięła jego późniejsza literatura, której, powiedzmy sobie po cichu, Tolkien nie lubił. Tolkien nie cenił „Opowieści z Narnii”, Tolkien nie cenił innych książek Lewisa, dlatego, że zarzucał im to, czego sam nie znosił, od czego sam uciekał, co sam uważał za znieprawienie tej właśnie opowieści w jej kształcie wyzwalającym. Zarzucał jej mianowicie alegorię. Alegoria, czyli postawienie jednego w miejsce drugiego, tak? Mamy na myśli Chrystus, mówimy Aslan. No i w ten sposób toczymy opowieść, która może być mniej lub bardziej zajmująca, ale jest li tylko, w tym przypadku, teologiczną propagandą. Tolkien nie wypowiedział się literalnie w ten sposób, ale… Tu byli nieporównywalni, bo ten dorobek Lewisa był tworzony zbyt naprędce, niedokładnie, z pominięciem tego wszystkiego, czego Tolkien żądał od własnej twórczości, czyli stworzenia autonomicznego świata. Tam tego nie było, tak uważał. Więc to jest rozwinięty przypis dotyczący stowarzyszeń i tego, co z niego wynikło. Przy czym trzeba pamiętać, że tego rodzaju stowarzyszenia twórcze były naturalną cechą życia intelektualnego w anglosaskich i generalnie zachodnich ośrodkach uniwersyteckich, tak? Więc jakby to nie była nowa jakość, to była, to było zachowanie naturalne dla środowiska, w którym Tolkien, był przez całe dorosłe życie, to był jego świat.

— Dosyć dużo sobie powiedzieliśmy, ale mamy też jedno pytanie zasygnalizowane przez odbiorców, którego nie poruszyliśmy, a to jest też wątek bardzo aktualny i bardzo ciekawy, czyli kobiety. Kobiety w twórczości i w świecie Śródziemia.

— Taki temat się pojawia co jakiś czas, najczęściej w formie zarzutu. Przynajmniej ja się spotykałem najczęściej z pytaniem o kobiety w formie zarzutu. W sensie, a czemu tam nie ma kobiet, albo czemu tam kobiety nie znaczą, albo czemu kobiety generalnie są podrzędne? Powiedzmy tak. Świat Tolkiena jest światem mitologii, a w mitologiach zachodniego, północnego zachodu, no, generalnie kobiety występują, ale nie najczęściej są elementem dominującym. Oczywiście tak, są, ale nie najczęściej. Więc jakby w naturalny sposób znalazło to odbicie w świecie tolkienowskim. Natomiast absolutnie nie jest prawdą, że tam gdzie są, są podrzędne. Zwłaszcza nie jest prawdą, że ich nie ma. Mamy żeńskich Valarów i żeńskich Majarów, więc to są te byty najwyższe. Mamy elfie księżniczki. Mamy wreszcie takie kobiety z rodu ludzkiego, które od nich swoją rangą, czy czcią, jaką się cieszą, wcale od nich, od elfów, od niektórych Majarów nie odbiegają. Więc ten świat jest tutaj bardzo szeroko reprezentowany. Ja wspominałem oczywiście o Berenie i Luthien, ale mamy Arwenę, mamy Galadriele, mamy wreszcie, o, to jest ciekawy wątek, mamy bardzo ciekawie, tak myślę, reprezentowane strażniczki ognia domowego. Nie, nie, nie kury domowe, tylko właśnie strażniczki ognia domowego. Jest taką postacią na pewno poczciwa Różyczka, tak? Później żona Sama, o której wiemy, że dała mu trzynaścioro dorodnych hobbiciąt. I w tym wszystkim była spełniona. To wynika z kontekstu całej opowieści, więc tutaj wszyscy byli szczęśliwi. Wiemy, że żyli szczęśliwie i długo. Ale mamy też inną postać, która jest strażniczką ognia domowego i to już jest osoba wyciosana z innego materiału, bo przecież takim archetypem strażniczki jest Złota Jagoda, tak? Z którą żyję Tom Bombadil. Ona jest nikim innym, a dla Toma Bimbadila jest tym, kto decyduje o tym, co tam się dzieje. To jest domena Toma Bombadila, która jest dla Toma Bombadila domeną Złotej Jagody. Czyli po raz kolejny mamy kobietę, która jest najważniejsza w swojej dziedzinie. No i do tego, no można by jeszcze dołożyć wielkie, a nieobecne. Kogo mogę mieć na myśli? No, tylko entowe żony, tak? Więc mamy entów, którzy szukają swoich partnerek. Nie znaleźli ich na razie, ale ponieważ entowie są długowieczni, niepochopni poza tym, jest szansa, że właśnie tą rozsądną, pełną namysłu aktywnością, odnajdą te swoje żony. No i jeszcze niejedno enciątko pięknie zaszumi swoją koroną. Więc ten porządek też się domknie. Warto w to wierzyć. Zatem mamy kobiety na każdym etapie, na każdym poziomie tolkienowskiego świata. One nie są na pierwszym planie, natomiast są mocno eksponowane w miejscach kluczowych. I świecie osobistym Tolkiena i w świecie przedstawionym najpiękniejszą opowieścią, o której już wspomniałem, jest opowieść o Berenie i Luthien. To jest coś na poziomie mitów wagnerowskich, jeśli chodzi o dramatyzm, tragizm i doprowadzeniu do finału. Jest to opowieść o księżniczce elfów, nieśmiertelnej i o śmiertelniku, o Berenie, którzy zakochują się w sobie, przy czym nie ma mowy o takim mezaliansie, po raz kolejny nie ma mowy o mezeliansie. Ale mimo tego oni przełamują tę niemoc, tę niemożliwość bycia ze sobą w ten sposób, że Beren jest jedynym śmiertelnikiem, który dotyka Silmarilów, czyli klejnotów najbliżej związanych z czasem, z mocą początku. Za tę cenę traci życie, ale jego, z kolei za cenę własnej bezśmiertności, z krainy umarłych wydobywa Luthien. I teraz on powraca do żywych, a ona powraca a wraz z nim, ale za cenę własnej nieśmiertelności. I oboje od tego momentu żyją jako śmiertelnicy, ponieważ są naznaczeni dotknięciem mocy, do której byli nieupoważnieni, są naznaczeni śmiercią, ale żyją razem do swojego naturalnego końca, w pełni ziemskiego szczęścia. I to jest właśnie prostą metaforą faktu, że na nagrobku Tolkiena jest napisane: „Tolkien — Beren, Edith — Luthien”. Poza tym mamy… A, proszę bardzo, jaki piękny, romantyczny wątek Eowiny. Eowina, czyli księżniczka Rohanu, tak. Najpierw zakochana w Aragornie nieszczęśliwie. Aragorn jest bliski mocy początku i on jej mówi wprost: ty kochasz we mnie nie mnie, tylko to, czym zostałem naznaczony. To jakby, to jest coś, co ponad ciebie wykracza. Ty sobie daj z tym spokój. Taki jest przekaz. No i potem Eowina, która dokonuje rzeczy niezwykłej, bo pokonuje upiora Angmaru, Czarnego Jeźdźca, do spółki z Hobbitem, czyli jakby dwie osoby naznaczone, wydawałoby się niemocą. Słaba kobieta i taki ludek, o którym nikt nic nie wie, pokonują jednego z władców świata zła. Dokonują tego, za oczywiście, płacąc za po swoją cenę, a później Eowina znajduje, jeżeli dobrze pamiętam, szczęście u boku Faramira. Czyli jakby rzecz znów kończy się dobrze i nie jest to pominięcie wątku kobiecego. To jest rozwinięcie wątku kobiecego, który staje się wręcz kluczowy w momencie najbardziej dramatycznym. W momencie, kiedy Gondor już ma upaść, ratuje go kobieta i hobbit.

— Ja tak myślę sobie o, właśnie o Eowinie, o Arwenie też, ale przede wszystkim o Melianie prawda, i Thingolu, o tej, o pierścieniu Meliany, które całe królestwo Thingola ochraniał, to przypomina mi się takie zdanie, które kiedyś przeczytałem w kontekście filmów A. Tarkowskiego i kobiet z twórczości Tarkowskiego, że one tam odgrywają rolę bardzo istotną, ale w pewien sposób na opak. To znaczy nie przez to, że są protagonistkami tych opowieści, ale przez to, że one ochraniają tych mężczyzn i niejako go podtrzymują. I zastanawiam się, czy tutaj takie stwierdzenie nie byłoby też prawdziwe. Już tak, właśnie zbliża się pora, żeby się… Zbliża się pora, żeby zbliżać się do końca. W związku z tym… OK, odzyskaliśmy połączenie. W związku z tym, finalne moje pytanie. Właśnie co po Tolkienie zostało? Jakby jakie są, co my możemy dzisiaj z tego wynieść już trochę wiemy, ale można, może spróbowalibyśmy sobie to zwięźle podsumować. A może to być też przyczynek też jakby, też do zarysowania takiego wątku właśnie, który gdzieś ominęliśmy, czyli tego, że „Silmarillion”, na przykład, został już wydany po śmierci, że w dużej mierze gdzieś te dzieła podlegały opracowaniu późniejszym przez syna i że są w zasadzie niektóre wątki, niektóre elementy są rozwijane przez bazę miłośników do dzisiaj, języki chociażby są uwspółcześniane, pieśni napisane przez Tolkiena, pieśni ku czci Vardy na przykład, bez problemu można znaleźć współczesne wykonania i tak dalej. Czyli co dzisiaj, co się z tym to stało później i dzisiaj nam z tego zostaje?

— No powiem tak, na pracach fandomu się za bardzo nie znam. Ja je szczerze szanuję, ale tutaj nie jestem szczególnie kompetentny. Natomiast myślę, że można by tę opowieść o micie tolkienowskim zakończyć mitem campbellowskim. Bo tutaj oba te porządki się nieźle w siebie wpasowują. A o co chodzi? Joseph Campbell był amerykańskim badaczem mitologii ludów całego świata i on znalazł, to wynika z jego pracy, wspólną strukturę systemów mitologicznych. Jakby w jego interpretacji każda, każdy mit zawiera w sobie adekwatne elementy, składające się w podobną funkcjonalność. I teraz, co ważne, to dotyczy bez wyjątku każdego człowieka, więc każdy bez wyjątku przeżywa w określonym porządku swoją życiową drogę. I można to, ja mam co do tego mocne przekonanie, znaleźć bardzo mocne odniesienia do tego właśnie u Tolkiena. No bo to jest tak: „w pewnej norce mieszkał sobie pewien hobbit”… I to był nikt, czyli każdy, czyli każdy z nas. I on został wysłany w drogę. On został wysłany w podróż, której sobie nie życzył, ale którą musiał odbyć. Oprócz zadania, które wydaje się być ponad jego siły, ma też takich, którzy nad jego drogą sprawują pieczę, takich, którzy go w tej drodze wspierają, a on sam musi pokonać mnóstwo przeszkód. On musi dotknąć ostateczności, on musi przeżyć własną śmierć rozumianą mniej, czy bardziej symbolicznie, on jest obciążony związaną z tym przemianą do tego stopnia, że kiedy już po spełnieniu wszystkich zadań, po wydarciu z boskiej domeny tajemnicy, z którą musi powrócić, a wcześniej uciec przed zemstą bogów okradzionych ze swojego skarbu. Więc on, kiedy powraca w tej właśnie już zmienionej przejściami formie, to płaci kolejną cenę, bo tam skąd przyszedł, nikt go nie poznaje, on jest obcy dla tych, których opuścił i dla których tak naprawdę odbył tę całą peregrynację, bo on to, co zdobył, przywozi. Ale teraz ważny element, musi to wręczyć następnemu wędrowcowi po to, żeby cały cykl się powtórzył i po to, żeby następny z wędrowców spełnił swoje życiowe powołanie. A więc Bilbo wzywa Froda i przekazuje mu Pierścień. Mówi: idź, zrób, musisz. Cykl się zamyka i powtarza. I to może będzie dobra puenta na koniec tego spotkania. Dziękuję.

Grupa kobiet w ciemno zielonych strojach na niebieskim tle reflektorów i napisu

_20 marca 2023

Sukcesy naszych zespołów w Choceniu

W poniedziałki zazwyczaj świętujemy – a to za sprawą ekipy BLITZ crew! Tym razem pula nagród i p...

Sukcesy naszych zespołów w Choceniu

Grupa kobiet w ciemno zielonych strojach na niebieskim tle reflektorów i napisu

W poniedziałki zazwyczaj świętujemy – a to za sprawą ekipy BLITZ crew!
Tym razem pula nagród i pucharów zgarnięta na X Ogólnopolskim Turnieju Tańca Nowoczesnego „CHOCEŃ”

Wyniki konkursu przedstawiają się następująco:

1 miejsce – Trafic 2
1 miejsce – Lena & Nadia
2 miejsce – Emilka & Julka
3 miejsce – Trafic Neo
3 miejsce – Trafic Mini
3 miejsce – Lena Orlowska
4 miejsce – Malwina Dalecka
6 miejsce – Karolina & Maja
7 miejsce – Lena & Karola
Udział – Karolina Urban
Udział – Lena Kazyszka

Gratulujemy niezmiennie naszym tancerzom oraz instruktorce Agnieszce Humięckiej!

A już niedługo sami wcielimy się w rolę organizatorów podczas Talenty 2023 — XV Ogólnopolski Konkurs Tańca

Bądźcie z nami, będzie się działo!

Galeria: